[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ha, ha, ha!- Zaraz po przyjeździe mieliśmy dwa dni ładnej pogody - zaprotestował Allerton.- Wiem.To był taki współczesny cud.Ludzie zorganizowali z tej okazji pieszą pielgrzymkę i chcą kanonizować miejscowego proboszcza.Vámonos, cobrón.Lee klepnął Allertona w ramię.Po chwili szli w strugach deszczu, ślizgając się po bruku głównej ulicy.Szlak był w beznadziejnym stanie.Bale, którymi wyłożono ścieżkę, pokrywała warstwa błota.Wycięli sobie długie laski, żeby się nie ślizgać, ale mimo to posuwali się bardzo wolno.Ścieżka przebijała się pomiędzy wysokimi, twardymi drzewami, ale rosło na niej mało poszycia.Woda była wszędzie; źródła, strumienie i rzeki, nic tylko zimna, czysta woda.- Dobra woda na pstrągi - zauważył Lee.Zatrzymywali się w kilku domach, żeby zapytać o miejsce zamieszkania Cottera.Wszyscy mówili im, że idą w dobrym kierunku.Jak daleko? Dwie, trzy godziny.Może więcej.Wiadomość o ich wędrówce najwyraźniej się już rozniosła.Jeden z ludzi, którego spotkali na szlaku, przełożył maczetę z jednej ręki do drugiej, żeby się przywitać, i powiedział od razu:- Szukacie Cottera? Jest teraz w domu.- Jak to daleko stąd? - spytał Lee.Człowiek przyjrzał się im.- Zajmie wam to jeszcze ze trzy godziny.Szli i szli.Było już późne popołudnie.Rzucili monetę, żeby wylosować, kto będzie pytał w następnym domu.Allerton przegrał.- Mówi, że jeszcze trzy godziny - oznajmił po powrocie.- Słyszymy to od sześciu godzin.Allerton chciał odpocząć.- Nie - sprzeciwił się Lee - kiedy odpoczywasz, sztywnieją ci nogi.To najgorsza rzecz, jaką możesz zrobić.- Kto ci to powiedział?- Stary Morgan.- Wszystko mi jedno, odpoczywam.- Nie odpoczywaj zbyt długo.Byłoby przykro, gdybyśmy tu zabłądzili, potykając się o węże i jaguary, wpadając do quebrojos.Tak się nazywają te głębokie rozpadliny wyżłobione przez strumienie.Niektóre mają dwa metry głębokości i metr szerokości; w sam raz, żeby wpaść.Zatrzymali się na odpoczynek w opuszczonym domu.Ścian nie było, ale dach sprawiał wrażenie solidnego.- Możemy się tu od biedy zatrzymać - powiedział Allerton, rozglądając się dokoła.- Prawdziwa bieda: nie ma koców.Było już ciemno, kiedy doszli do domu Cottera - małej, krytej strzechą chaty stojącej na polanie.Cotter był niskim, żylastym mężczyzną po pięćdziesiątce.Lee zauważył, że przywitał ich dosyć chłodno.Wyjął alkohol i wszyscy się napili.Żona Cottera, duża, ruda kobieta, zrobiła im herbaty z cynamonem, żeby zabić smak nafty w puro.Lee upił się trzema kolejkami.Cotter zadawał Lee mnóstwo pytań.- Jak tu dotarłeś? Skąd jesteś? Od jak dawna jesteś w Ekwadorze? Kto ci o mnie powiedział? Czy jesteś turystą, czy podróżujesz w interesach?Lee był pijany.Zaczął mówić ćpuńskim slangiem, wyjaśniając, że szuka yage czy ayahuasca.Wiedział, że Rosjanie i Amerykanie przeprowadzają nad nią eksperymenty.Powiedział, że według niego obaj mogliby na tym zarobić.Im dłużej mówił, tym bardziej Cotter stawał się chłodny.Ten człowiek najwyraźniej coś podejrzewał, ale co i dlaczego, Lee nie potrafił tego odgadnąć.Kolacja była całkiem smaczna, wziąwszy pod uwagę, że jej głównymi składnikami był włóknisty korzeń i banany.Po kolacji żona Cottera powiedziała:- Chłopcy muszą być zmęczeni.Cotter poprowadził ich, oświetlając drogę latarką.Łóżko szerokości jakichś siedemdziesięciu centymetrów zrobione było z listewek bambusowych.- Myślę, że jakoś się tu pomieścicie - powiedział.Pani Cotter rozłożyła na łóżku jeden koc w charakterze materaca, a na nim drugi, który miał służyć za przykrycie.Allerton położył się od zewnątrz, a Cotter zawiesił moskitierę.- Moskity? - spytał Lee.- Nie.Nietoperze-wampiry - odparł krótko Cotter.- Dobranoc.Po długim marszu Lee czuł ból w mięśniach.Położył ramię na piersi Allertona i przytulił się do chłopca.Pod wpływem bliskiego kontaktu, ciepła fala czułości wypłynęła z ciała Lee.Przysunął się bliżej i delikatnie trącił Allertona w ramię.Allerton poruszył się rozdrażniony i odtrącił jego rękę.- Odsuń się, dobrze? Śpij - warknął.Odwrócił się plecami do Lee.Lee cofnął rękę.Jego całe ciało skurczyło się w szoku.Powoli podłożył dłoń pod policzek.Czuł się głęboko zraniony, jakby krwawił w środku.Po twarzy popłynęły łzy.Stał przed wejściem do “Ship Ahoy”.Knajpa wyglądała na opustoszałą.Słyszał czyjś płacz.Zobaczył swojego małego synka, ukląkł i wziął dziecko w ramiona.Płacz stał się wyraźniejszy, napłynęła fala smutku.Teraz on płakał, trzęsąc się od szlochu.Mocno przytulił małego Willy'ego do piersi.Stała tam grupa ludzi w więziennych ubiorach.Lee zastanawiał się, co tam robili i dlaczego on sam płakał.Po przebudzeniu długo jeszcze czuł smutek.Wyciągnął dłoń w stronę Allertona, później ją cofnął i odwrócił się twarzą do ściany.Następnego dnia rano Lee czuł się trzeźwy, zirytowany i jakby pozbawiony uczuć.Pożyczył od Cottera strzelbę kaliber 22 i poszedł z Allertonem rozejrzeć się po dżungli.Wydawało się, że puszcza jest pozbawiona życia.- Cotter mówił, że Indianie oczyścili teren z większości zwierzyny - oznajmił Allerton.- Wszyscy mają strzelby za pieniądze zarobione u Shella.Szli szlakiem.Olbrzymie drzewa, niektóre ponad trzydziestometrowej wysokości, oplecione pnączami rysowały się w blasku słońca.- Niech Bóg sprawi, żebyśmy zabili coś żywego - powiedział Lee.- Gene, słyszę, że tam coś piszczy.Spróbuję to zastrzelić.- Co to jest?- Skąd mam wiedzieć? W każdym razie żyje, prawda?Lee przeciskał się pomiędzy roślinnością.Pośliznął się na pnączu i wpadł na roślinę z zębami jak piła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]