[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Chryste!- Prawdę mówiąc, stary, powinniśmy być wdzięczni tym gadzinom - rzekł Marlowe, starając się opanować przyśpieszony oddech.- Japończyk był jeszcze ciepły.Umarł najdalej przed paroma minutami.Byłby nas przy­łapał, gdyby go nie pokąsały.Dziękujmy Bogu, że się pokłóciliśmy.To dało im czas, żeby się z nim załatwić.O mały włos, a byłoby po nas! Nigdy nie będziemy bliżsi śmierci!- W każdym razie wolałbym w życiu nie widzieć po raz drugi Japończyka celującego do mnie bagnetem w środku nocy.Chodź.Lepiej odejdźmy stąd.Kiedy znaleźli się opodal ogrodzenia, okazało się, że muszą poczekać.Nie mogli jeszcze podbiec do drutów, bo kręciło się za nimi zbyt wielu ludzi.Zawsze tam spacero­wali - żywe trupy, ci, których dręczyła bezsenność, i ci, którym oczy kleiły się już do snu.Obaj potrzebowali odpoczynku.Drżały im kolana i nie przestawali myśleć o tym, jakie mieli szczęście, że jeszcze żyją.Jezu, co za noc, pomyślał Król.Gdyby nie Peter, byłoby po mnie.Kiedy zamachnąłem się karabinem, chciałem stanąć temu żółtkowi na brzuchu.Brakowało kilkunastu centymetrów.Węże! Ach, jak ja nienawidzę tego ścierwa!Kiedy tak stopniowo napięcie mijało, rósł w nim szacu­nek dla Marlowe’a.- Już drugi raz uratowałeś mi życie - szepnął.- Przecież to ty pierwszy skoczyłeś do karabinu.Gdyby ten Japończyk żył, zabiłbyś go.Ja byłem za wolny.- E, to tylko dlatego, że szedłem pierwszy.- Król urwał i uśmiechnął się szeroko.- Ty, Peter, dobrana z nas para.Z twoją urodą i moją głową idzie nam jak się patrzy.Marlowe roześmiał się.Starając się zdusić w sobie wesołość, padł na ziemię.Ale powstrzymywanym śmie­chem i płynącymi po policzkach łzami zaraził Króla, który też zaczął się zwijać ze śmiechu.- Przestań, jak Boga kocham - wydusił wreszcie z sie­bie Marlowe.- Sam zacząłeś.- Nic podobnego.- Ależ tak, powiedziałeś.- Król nie miał siły dokoń­czyć.Otarł mokrą od łez twarz.- Widziałeś tego Japońca? Skurwysyn siedział sobie jak małpa.- Patrz!Śmiech zamarł im na ustach.Po drugiej stronie ogrodzenia przechadzał się Grey.Widzieli, jak zatrzymuje się przed barakiem Ameryka­nów, jak czai się w cieniu i spogląda ponad drutami, niemal dokładnie w ich kierunku.- Myślisz, że wie? - spytał szeptem Marlowe.- Nie wiem.Ale jedno jest pewne: przez jakiś czas nie możemy ryzykować wejścia.Poczekamy.Czekali.Niebo zaczynało się rozjaśniać.Grey stał ukryty w cieniu i obserwował barak Amerykanów.Potem rozejrzał się po obozie.Król wiedział, że Grey ze swojego miejsca widzi jego łóżko.Widzi też na pewno, że łóżko jest puste.Ale koc na nim był odchylony, a więc mógł być jednym ze spacerujących po obozie mężczyzn, którzy cierpieli na bezsenność.Przecież nikomu nie zabroniono wstawać w nocy.Pośpiesz się, Grey, rozkazywał mu w myślach.Wynoś się do cholery!- Wkrótce będziemy musieli się ruszyć.Im jaśniej, tym gorzej dla nas - powiedział na głos.- A może spróbujemy w innym miejscu?- Widzi stamtąd całe ogrodzenie, aż do rogu.- Myślisz, że był jakiś przeciek, że ktoś sypnął?- Niewykluczone, choć może to być zwykły przypa­dek - odparł Król, ze złością przygryzając wargę.- To może koło latryn? - zaproponował Marlowe.- Za duże ryzyko.Czekali.Wreszcie Grey spojrzał jeszcze raz poza ogro­dzenie, w ich stronę, i odszedł.Odprowadzali go wzro­kiem, dopóki nie skręcił za róg muru więzienia.- To może być dla picu - rzekł Król.- Dajmy mu jeszcze ze dwie minuty.Sekundy wlokły się jak godziny, a tymczasem niebo rozjaśniało się coraz bardziej i cienie zaczęły się rozpły­wać.Koło ogrodzenia nie było teraz nikogo, nikogo w za­sięgu wzroku.- Teraz albo nigdy.Chodź.Rzucili się biegiem, w ciągu paru sekund przecisnęli się pod drutami i wskoczyli do rowu.- Wracaj do baraku, Radża.Ja zaczekam.- Dobra.Mimo swojej postury Król biegł jak na skrzydłach i błyskawicznie przebył odległość dzielącą go od baraku.Marlowe wydostał się z rowu.Jakiś wewnętrzny impuls kazał mu usiąść na jego skraju i spojrzeć poza druty.Nagle kątem oka dostrzegł Greya, który wyszedł zza rogu więzienia i zatrzymał się.Marlowe wiedział, że Grey od razu go spostrzegł.- Marlowe.- A, witam, Grey.Pan również nie może zasnąć? - spytał przeciągając się.- Jak długo pan tu jest?- Kilka minut.Zmęczyło mnie chodzenie, więc usiad­łem.- A gdzie pański koleżka?- To znaczy, kto?- Amerykanin - powiedział szyderczym tonem Grey.- Nie wiem.Pewnie śpi.Grey spojrzał na jego chiński strój.Tunika była roz­darta na plecach i mokra od potu.Na brzuchu i kolanach Marlowe miał ślady błota i liści.Na twarzy ciemną smugę.- Gdzie pan tak się ubrudził? Dlaczego pan taki spo­cony? Co pan knuje?- Jestem brudny, ponieważ.trochę uczciwego brudu nigdy nie zaszkodzi.Prawdę powiedziawszy - mówił Marlowe, wstając i otrzepując sobie kolana i siedzenie - nie ma to jak trochę brudu, żeby docenić czystość, kiedy człowiek się umyje.Jestem spocony, bo i pan jest spo­cony.Wie pan, jak to jest w tropikach - upał i te pe!- Co pan ma w kieszeniach?- To, że pański ptasi móżdżek ciągle coś podejrzewa, wcale nie oznacza, że każdy, kogo pan spotyka, coś prze­myca.Nie jest zabronione spacerować po obozie, jeśli nie można zasnąć.- Owszem, spacer po obozie nie jest zabroniony - odparł Grey.- Ale nie spacer poza obozem.Marlowe patrzył na niego wyzywająco, chociaż wcale tak pewnie się nie czuł, i starał się wyczytać z jego twarzy, co, do diabła, chciał przez to powiedzieć.Czyżby wie­dział?- Coś takiego mógłby zrobić tylko głupiec - rzekł.- Właśnie.Grey obrzucił go długim, twardym spojrzeniem, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł.Marlowe popatrzył za nim, a potem również się odwró­cił i poszedł w przeciwną stronę, nie spojrzawszy nawet na barak Amerykanów.Dziś miał wyjść ze szpitala Mac.Marlowe uśmiechnął się na myśl, jakim go przywita pre­zentem.Leżąc bezpiecznie w łóżku, Król przyglądał się odcho­dzącemu Marlowe’owi.Potem przeniósł wzrok na Greya, swojego wroga, którego wyprostowaną, złowrogą postać widział w coraz silniejszym świetle dnia.Chudy jak szkielet, w wystrzępionych spodniach i zwy­kłych malajskich chodakach, bez koszuli, z oficerską opaską na ramieniu i w wytartym berecie na głowie.Pro­mień słońca padł na przyczepiony do beretu niewidoczny znaczek wojsk pancernych i w jednej chwili przemienił go w złoto.Ile ty wiesz, Grey, sukinsynu? - zastanawiał się w duchu Król.Księga trzeciaROZDZIAŁ XVByło tuż po świcie.Marlowe leżał w półśnie na pryczy.Czy to mi się przyśniło? - zadał sobie pytanie, nagle przytomniejąc.Ostrożnie wymacał małe zawiniątko z kon­densatorem i teraz był już pewien, że to nie sen.Na górnej pryczy Ewart przekręcił się na bok i obudził z jękiem.- ’Mahlu, co za noc - powiedział spuszczając nogi.Marlowe przypomniał sobie, że dziś na jego grupę przypada kolej, żeby obrobić doły kloaczne.Poszedł więc obudzić Larkina.- Co? A, to ty - wymamrotał Larkin otrząsając się ze snu.- Co się stało?Marlowe z trudem opanował chęć podzielenia się z nim dobrą wiadomością o kondensatorze, ale ponieważ chciał, żeby przy jej przekazywaniu był obecny Mac, rzekł tylko:- Dziś nasza kolej obrobić doły.- Co, znowu? A niech to dunder świśnie!Larkin rozprostował obolałe plecy, zawiązał sarong i wsunął stopy w chodaki.Zabrali siatkę, dwudziestolitrowy kanister i ruszyli przez obóz, w którym zaczynała się poranna krzątanina [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl