[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Poczęła się zastanawiać, czy będzie roztropnie wyznać Plutowi, że pozwalała sobie z Willem i Dave'em, i wszystkimi innymi, jednocześnie odmawiając jemu samemu.Doszła do wniosku, że nie trzeba nic mówić, bo jeśli nie powie, Pluto nie będzie się martwił.A zanadto go lubiła, aby mu sprawiać przykrość bez potrzeby.— Może byśmy się pobrali w przyszłym tygodniu, Jill?— Czy ja wiem, Pluto.Powiem ci, jak będę gotowa.— Nie mogę czekać bez końca — rzekł.— To fakt.— Ale jak będziesz wiedział, że za ciebie wyjdę, to jeszcze poczekasz troszeczkę.— Może to byłoby i dobre — zgodził się — gdybym się nie bał, że któregoś dnia przyjdzie ktoś i zabierze cię.— Jeżeli z kimś pójdę, to i tak wrócę na czas, żeby wyjść za ciebie.Pluto objął Jill obiema rękami i popróbował przytulić ją tak mocno, ażeby na zawsze zachować wspomnienie jej ciała na swoim.Wreszcie oswobodziła się z jego objęć i wstała.— Czas jechać, Pluto.Pójdę po Willa i Rozamundę.Gryzelda pewnie już jest gotowa.Pluto podszedł do swego auta, stojącego w cieniu.Obejrzał się akurat w chwili, gdy Buck, wylazłszy z wielkiego dołu za domem, natknął się na Gryzeldę wybiegającą z frontowych drzwi.— Dokąd to? — zapytał.— Miła Jill i ja jedziemy z Plutem do Scottsville — odpowiedziała, drżąc.— Wrócimy niedługo.— Zakatrupię sukinsyna! — zawołał, wbiegając po schodkach.Buck był zły i rozgorączkowany.Uwalane gliną ubranie i zlepione potem włosy nadawały mu wygląd człowieka ogarniętego nagłą desperacją.— Proszę cię, Buck — szepnęła.— Gdzie on jest?Usiłowała coś powiedzieć, ale nie chciał jej słuchać.W tej chwili z domu wyszedł Tay Tay i chwycił Bucka za ramię.— Zostaw mnie, ojciec — rzekł Buck.— Dajże dziewczynom jechać na spacer, Buck.W tym nie ma nic złego.— Niech ojciec puści.— Wszystko w porządku, Buck — tłumaczył Tay Tay.— Jedzie Miła Jill i Rozamunda, a i Pluto też będzie w wozie.Niech się dziewczyny trochę przewietrzą.Nie może z tego wyniknąć nic złego.— Zaraz zabiję tego sukinsyna! — powtórzył Buck, nie zwracając na ojca uwagi.Zapewnienia, że Gryzeldzie nic nie grozi, nie wywierały na nim żadnego wrażenia.— Buck — zaczęła błagalnie Gryzelda.— Nie złość się, proszę cię.Nie ma powodu tak mówić.Tay Tay sprowadził go ze schodków na podwórko i spróbował przemówić mu do rozsądku.— Niech mnie ojciec lepiej zostawi — powtórzył Buck.Tay Tay, trzymając syna pod rękę, zaczął przechadzać się z nim po podwórku.Po chwili Buck wyrwał się i pobiegł do wykopu za domem.Już nie był taki wściekły ani tak rozgorączkowany jak przedtem; zgodził się wrócić do roboty i puścić Gryzeldę do Scottsville.Nie mówiąc ani słowa więcej, zlazł do Shawa, Dave'a i obu czarnych.Kiedy Jill i Rozamunda upewniły się, że Buck już jest w wykopie, puściły Willa, którego przytrzymywały w domu, i pozwoliły mu wsiąść do samochodu.Rozdział 15W dwie godziny później dotarli do Scottsville, położonego w górnym krańcu Doliny.Kiedy zajechali, Will wyskoczył z auta i pobiegł ulicą, wołając przez ramię, by zaczekali na niego w domu.To działo się wczesnym popołudniem, a o szóstej jeszcze go nie było.Pluto koniecznie chciał wracać do Georgii, a Gryzelda szalała z niepokoju.Po prostu bała się myśleć, co może jej zrobić Buck za to, że natychmiast nie wróciła do domu.Jednakże rada była zostać tu jak najdłużej, bo przyjechała do Doliny Horse Creek po raz pierwszy i atmosfera miasteczka sprawiała jej nieznaną dotychczas przyjemność.Stojące szeregami żółte domki przyfabryczne, wszystkie z zewnątrz jednakie, były w jej oczach indywidualnymi domami.Mogła zajrzeć do sąsiedniego i nieomal usłyszeć dokładnie, co mówią jego mieszkańcy.W Marion nie było nic podobnego.Domy w Marion miały pozamykane drzwi i niegościnne okna.Tu, w Scottsville, słyszało się szmer masy ludzkiej, ciągle gotowej do wypełnienia powietrza jednogłośnym okrzykiem.Pluto i Miła Jill, czekając na powrót Willa, ukręcili całą maszynkę lodów.Kiedy już się ściemniło, a on nadal nie wracał, zjedli zamiast kolacji lody z waflami.Pluto wciąż kręcił się niespokojnie, chcąc wracać do Georgii.Czuł się nieswojo w Dolinie Horse Creek i wolał nie myśleć, że może tu zostać dłuższy czas po zmierzchu.Z jakiejś przyczyny żywił nieufność do miasteczek fabrycznych i wierzył niezłomnie, że o zmroku wyłażą tam z kryjówek różne typy, rzucają się na obcych, rabują ich, biją, a kto wie, czy nie mordują.— Mnie się naprawdę zdaje, że Pluto boi się wyjść z domu po ciemku — powiedziała Jill.Pluto zadrżał na samą myśl i uchwycił się mocno krzesła.Bał się istotnie i gdyby go poproszono, by przyniósł coś ze sklepu, za nic nie wyszedłby z domu.U siebie, w Marion, nie obawiał się niczego; ciemności nocne nigdy dotychczas nie budziły w nim lęku.Natomiast tu, w Dolinie, trząsł się ze strachu; nie wiedział, czy lada chwila ktoś nie wtargnie przez otwarte drzwi i nie zatłucze go na miejscu.— Will powinien już niedługo się zjawić — powiedziała Rozamunda.— Zawsze wieczorem wraca do domu na kolację.— Ja bym wolała już jechać — powiedziała Gryzelda.— Buck będzie wściekły.— Oboje macie śmiertelnego pietra — roześmiała się Jill.— Przecież tu nie ma czego się bać, prawda, Rozamundo?— Jasne, że nie — odpowiedziała również ze śmiechem Rozamunda.Poprzez otwarte okna wpływała do wnętrza łagodna, letnia noc.Była pogodna i ciepła, ale w wieczornym powietrzu unosiło się coś, co podniecało Gryzeldę.Dobiegały do niej odgłosy, słowa, szmery, inne niż wszystko, co słyszała dotychczas.Śmiech kobiecy, niespokojne wołanie dziecka, cichy plusk wody gdzieś w dole — wszystko to wnikało do pokoju; czuła dookoła obecność żywych ludzi, takich samych jak ona — i tego właśnie nie doznała nigdy przedtem.Nowa świadomość, iż oni wszyscy i wszystkie te odgłosy są równie rzeczywiste jak ona, sprawiała, że serce biło jej szybciej.W Auguście tego nie było: w dużym mieście słyszało się inne odgłosy, pochodzące od odmiennego gatunku ludzi.Tu, w Scottsville, ludzie byli równie prawdziwi jak ona sama w tej chwili.Zaskoczyło ją zjawienie się Willa, który wszedł bezszelestnie, niczym jakiś zwierz o miękkich łapach.Kiedy go ujrzała, zapragnęła podbiec i zarzucić mu ręce na szyję.Był jednym z tych, których obecność wyczuwała w nocnym powietrzu.Stał w progu i patrzał na nich.Twarz jego miała wyraz, który kazał Gryzeldzie stłumić krzyk cisnący jej się do krtani.Jeszcze nigdy nie widziała takiego wyrazu na niczyjej twarzy.W oczach Willa było bolesne błaganie, spojrzenie, jakie widywała u rannych zwierząt.W bruzdach jego twarzy, w przechyleniu głowy na ramię kryło się coś niewiadomego, co budziło przestrach.Zdawało się, że usiłuje coś powiedzieć, że jakby rozsadzają go słowa, których nie może z siebie wyrzucić.Wszystko, co słyszała od Rozamundy o przędzalni, miał wypisane na twarzy dobitniej, niżby to mogły wyrazić ludzkie słowa.Will mówił do Rozamundy.Formował wargami wyrazy na długo przedtem, zanim je usłyszała.Było to tak, jakby patrzała przez lornetkę na mówiącego w oddali człowieka, którego wargi poruszają się, zanim dźwięk dotrze do jej uszu.Spojrzała na niego nieprzytomnie.— Urządziliśmy zebranie — mówił do Rozamundy.— Ale nie chcieli słuchać mnie i Harry'ego.Głosowali za arbitrażem.Ty wiesz, co to znaczy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]