[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pośród jedwabnych kamizelek i aksamitnych surdu-tów młodych arystokratów jego marynarski kostium -granatowa bluza i białe spodnie - wyglądały całkiem niena miejscu.Pedro miał tańczyć i grać na klarnecie w mu-zycznym interludium wieczornego spektaklu.Panienka Elżbieta nadeszła, trzymając pod rękę mło-dego Marchmonta.Po jej żałosnej minie widać było, żerobi, co może, aby wprawić młodzieńca w dobry humor.Lecz próżne były jej wysiłki: Marchmont przybył z za-miarem okazania pogardy wszystkim i wszystkiemu.Skrzywił nos, patrząc na tandetne złocenia sali teatralnej.Teatr Drury Lane pilnie wymagał remontu i nie wyglądałnajlepiej w dziennym świetle.- Biedna Lizi - mruknął panicz Franciszek do Char-lesa Hengravea.- Przez wzgląd na ojca stara się być miładla Marcypana, jakby nie zrozumiała jeszcze, że dla nie-go nie ma ratunku.- Marcypana? - szepnęłam.237- Marcypan.Marcypan Marchmont.To przez te wło-sy - wyjaśnił mi cicho panicz Franciszek.Wciąż nie rozumiałam.- Wiesz chyba, jak wygląda marcepan, ta jasnożółtamasa na ciastkach?Może on to jadał ciastka, ale ja takie słodycze znałamtylko zza szyby wystawy cukierni.- Tak, oczywiście - potwierdziłam, udając wielkąznawczynię sztuki cukierniczej.Panicz Franciszek nie dał się oszukać.- Przepraszam.Głupio się odezwałem.Obiecuję, żegdy następnym razem przyjdzie pani do nas na podwie-czorek, panno Królewska, podane zostaną na stółwszystkie marcepany świata.Nasz francuski kucharz tomistrz.Nagle dobiegł nas głos Marchmonta i panicz Franci-szek się skrzywił.- Nie umywa się do teatru Covent Garden - peroro-wał głośno Marchmont.- Mój ojciec ma tam prywatnąlożę.Niech lepiej spuści z tonu - pomyślałam - bo ktoś zobsługi może go zrzucić ze schodów za takie gadanie.238- Zgodzi się pan jednak, panie Marchmont, że niezewnętrzna pozłota jest ważna, ale zawartość.%7ładen teatrnie ma lepszych aktorów, że wymienię tylko pana Kem-ble'a, panią Siddons i panią Jordan - rzekła panienka Elż-bieta, zbliżając się do nas.Podziękowałam jej w duchu za te słowa.Marchmont fuknął, ale nic nie powiedział.Pedro skłonił się damom.Ja dygnęłam.- Właśnie mówiłem pannie Królewskiej, jak papapodziwia jej rękopis - odezwał się głośno panicz Franci-szek.Pamiętał widocznie krytykę Marchmonta i teraz z wy-razną przyjemnością przeciwstawił jej pochwałę księcia.Marchmont uśmiechnął się zaciśniętymi ustami.- Twój ojciec ma szczególny gust, Franciszku.Zgo-dzę się, że ona pisze niezle jak na osobę swego stanu, aleco do treści.- Zawiesił na moment ton pełen dezaproba-ty.- Za to co do rysunków, zastanawiałem się potem nadnimi i uznałem, że są wielce intrygujące.To nie byłopani dzieło, prawda, panno Królewska? Styl nader cha-rakterystyczny.Niemal przysiągłbym, że wyglądały.znajomo.239Przygwozdził mnie spojrzeniem, a jego uśmiech byłfałszywy niczym sceniczny wąsik.Czyżby odgadł zadużo?Niestety Pedro zupełnie nie był świadom delikatnościtematu.- Nie, to nie ona rysowała - powiedział.- To JanekSmith, nasz sufler.Kicia przedstawi go państwu, jeślimają państwo takie życzenie.Rysuje strasznie złośliwepodobizny, bardzo śmieszne.Nie po raz pierwszy miałam ochotę kopnąć Pedra zanadgorliwość i popisywanie się przed naszymi potencjal-nymi mecenasami.Janek z pewnością nie życzyłby sobie,żeby Pedro szukał mu możnego patrona.- Złośliwe podobizny? - powtórzył lodowatym to-nem Marchmont.- W to nie wątpię.- On jednak bardzo rzadko rysuje - wtrąciłam szyb-ko, próbując jednocześnie ostrzec Pedra spojrzeniem.-Zanim zilustrował mój tekst, nie rysował właściwie nic.-Pedro zrobił zdziwioną minę i już chciał zaoponować, alenie dopuściłam go do głosu.- A teraz tak się niefortunnieskłada, że musiał nagle wyjechać, wezwano go do.dochorego wuja.Nie ma go w teatrze.240Marchmont patrzył na mnie badawczo spod ciężkichpowiek i uśmiechał się ironicznie, wywijając górną war-gę.Oprowadzanie arystokratycznej młodzieży po DruryLane okazało się trudniejsze, niż sądziłam.Gdy wyciąga-łam z kosza balonu Charlesa Hengrave'a i panicza Fran-ciszka, przypomniało mi się ulubione powiedzonko paniReid: całkiem jakby pasać koty.Ledwo udało mi się od-wieść jedną grupkę od niepożądanych działań w jednymmiejscu, już gdzie indziej czyhał nowy kłopot.Najbar-dziej niesforny był Marchmont.Uparł się otwieraćwszystkie drzwi, nawet od szafek.Przysięgłabym, żeczegoś szuka, i nawet domyślałam się czego.Przed nami był rejon najbardziej zagrożony: korytarz,przy którym mieścił się pokój suflera.Musiałam wymy-ślić coś naprędce, żeby Marchmont nie stanął oko w okoz Jankiem.- Wielmożny panie! - krzyknęłam, gdy zbliżał się dodrzwi.- Tam nie wolno wchodzić!Marchmont obejrzał się na mnie z pogardliwymuśmieszkiem, czując zdobycz w zasięgu ręki.241- A czemuż to nie, panno Królewska? Pan Sheridandał nam pełną swobodę zwiedzania.Pozwolił wchodzićwszędzie, gdzie nam się spodoba.- Czyżby? - odezwałam się, przeklinając w duchuniefrasobliwego dyrektora.- Jednak z pewnością nie dałpozwolenia na wizytę w damskiej toalecie.Marchmont spąsowiał i cofnął rękę od klamki jak opa-rzony.- Tu nie ma żadnej tabliczki - burknął gniewnie.Wzruszyłam ramionami.- Naturalnie, że nie.Osoby zainteresowane wiedzą,co się tam mieści.Jeżeli jaśnie pan czuje potrzebę, po-proszę kogoś z obsługi, żeby zaprowadził jaśnie pana wewłaściwe miejsce.Z satysfakcją obserwowałam, jak Marchmont purpu-rowieje jeszcze bardziej.- Dziękuję, nie trzeba - bąknął, oddalając się kro-kiem ważniaka.Już gratulowałam sobie w duchu chytrego wybiegu,kiedy stało się nieszczęście.Panienka Elżbieta, odcze-kawszy, aż wszyscy panicze ruszą przodem, szepnęła domnie na boku:- Ja wstąpię tu na chwilę i zaraz was dogonię.242- Nie! - zaprotestowałam, gwałtownie próbując jąpowstrzymać.Było już jednak za pózno.Nacisnęła klamkę, weszłado środka i zamknęła drzwi za sobą.- Panno Królewska! - zawołał panicz Franciszekspomiędzy stłoczonych za kulisami fragmentów sceno-grafii.- Panno Królewska, proszę nam objaśnić zasadędziałania balonu!Półżywa ze strachu wpatrywałam się w drzwi pokojusuflera, czekając, kiedy panienka Elżbieta wybiegniestamtąd z dzikim piskiem.Dłużej jednak nie dało się zwlekać.Nie mając nawetodwagi wyobrażać sobie, co się dzieje w pokoju suflera,pobiegłam do panicza Franciszka, panny Jane i paniczaCharlesa, którzy zatrzymali się przy sflaczałym balonie.Nie wiem, ile zrozumieli z moich technicznych obja-śnień: byłam tak zdenerwowana, że z pewnością wyga-dywałam brednie.- Mam myśl, Charlie - zwrócił się panicz Franciszekdo Charlesa Hengrave'a.- Wypróbujmy urządzenie naMarcypanie i zostawmy go w powietrzu, co ty na to?Oddamy światu nie lada przysługę.Charles Hengrave roześmiał się.243- Pyszny pomysł.Nie odwdzięczyłeś mu się jeszczeza to, że doniósł twemu ojcu o twojej samowolnej eska-padzie powozem po placu.- Racja! Jak mogłem zapomnieć?- Kłopot z tobą, Franku, polega na tym, że masz zadobre serce, żeby chować urazę - powiedział do niegoprzyjaciel tonem pochwały.- Lub też może zanadto jesteś roztargniony, żeby oczymkolwiek dłużej pamiętać - dodała panienka Jane zwyrozumiałym uśmiechem.Za moimi plecami rozległy się lekkie kroki i po chwilituż przy mnie stanęła panienka Elżbieta.Minę miała lek-ko oszołomioną, ale zdobyła się na dyskretny uśmiech
[ Pobierz całość w formacie PDF ]