[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szarada udała się.Najwyraźniej w mieście dobrze wie­dziano, że są w nim Anglicy i że przewodzi im jeden niski rycerz z bujnymi, sterczącymi wąsami.Ta ozdoba górnej wargi - w czasach kiedy prawie wszyscy rycerze byli gładko wygoleni - sama w sobie stanowiła znakomity znak rozpoznawczy.Sir Giles i kilku innych Anglików dopiero co przybyli do miasta.Stanęli w największej w mieście gospodzie i zajęli ją w całości, ponieważ przyprowadzili ze sobą sporą grupę, jak to określił szewc, dziko wyglądających sług.W istocie tak wielu, że większości trzeba było znaleźć i wynająć kwatery po różnych szopach, a nawet domach innych mieszczan.Rzemieślnik nie znał żadnych imion, ale wiedział, że jeden z Anglików ma ze sobą bardzo wielkiego i groźnie wyglądającego psa, którego najwyraźniej przywiózł, by strzegł jego izby i dobytku.Nie żeby takie środki ostrożności potrzebne były w Amboise, twierdził szewc.W rzeczywistości trzymanie takiej bestii było dla miasta niemal obrazą.Z drugiej strony cóż można poradzić na niektórych wielkich panów? Zwłaszcza wielkich panów z.no cóż.W tym momencie szewc jakby nagle sobie przypomniał, że rozmawia z jeszcze jednym z takich Anglików, a nie z rodakiem Francuzem.Pozwolił zatem zdaniu zawisnąć bez dokończenia i zaczął kląć na terminatora, że stoi sobie i zatrzymuje szlachetnego pana, zamiast jak najszybciej zaprowadzić go prosto do gospody.Terminator pośpiesznie poprowadził Jima.Ten podążał za młodzikiem, wciąż zastanawiając się nad tym, czy sklepikarz poważnie myślał, iż on, Jim, naprawdę uwierzy, że nie istniało niebezpieczeństwo kradzieży, nawet w naj­lepszej gospodzie miasta.W tym wieku, na lądzie czy na morzu, dwa prawa górowały nad wszystkim innym.Jednym było prawo przetrwania.Drugim było prawo możliwie największego zysku - choć różne sfery pożądały go z różnych przyczyn.Wieśniacy, najbiedniejsi z biednych, pragnęli zysku, żeby utrzymać się przy życiu.Ludzie tacy jak ten szewc po­trzebowali zysku, żeby zdobyć lepszą pozycję wśród rów­nych sobie.Ludzie z warstwy szlacheckiej, od Briana i Gilesa poczynając, aż po same koronowane głowy królew­skiej krwi, pragnęli zysku nie tylko, aby móc zaspokajać swoje zachcianki, ale żeby czynić pańskie gesty czerpiąc z zasobnego skarbca.W istocie wyższe sfery, o ile Jim mógł się zorientować, żyły do pewnego stopnia publicznie, jak na scenie.Od królów aż po zwykłych rycerzy ludzie odgrywali role, które, jak wierzyli, wyznaczył im Bóg.I podczas gdy zaspokojenie własnych potrzeb zajmowało bliziutkie drugie miejsce, to na pierwszym było jawić się na scenie świata jako najlepszy z możliwych przedstawicieli tego, czego się po nich spodziewano.W rezultacie rycerze mieli zachowywać się po rycersku, od królów oczekiwano królewskich postępków, dokładnie w taki sposób, w jaki aktor starej daty przedstawiałby rycerza czy króla na użytek publiczności, która za to płaciła.Ale oto już byli na miejscu, w gospodzie.Wejście do niej nie różniło się niczym od innych dziur-w-murze, jakie mijali po drodze, w których sklepy zdradzały swoją obec­ność lekkim uchyleniem drzwi, jako sygnałem, że są otwarte i czynne.Drzwi gospody także były uchylone.Jim popchnął je i wszedł.Nie dał napiwku terminatorowi i nie zwolnił go, dopóki nie upewnił się, że był we właściwym miejscu.Uspokoił go jednak karczmarz, który natychmiast wyszedł mu na powitanie - tym razem był to człowiek tak wysoki jak Jim, ale chudy i wąsaty.Nie miał takich dumnych i zadzierzystych wąsów jak sir Giles, ale długie, cienkie i czarne, zwisające smętnie po obu stronach szerokich ust.Karczmarz potwierdził fakt, że nie tylko sir Giles jest tutaj, ale także i inny rycerz.- A ten drugi rycerz - zapytał Jim - jakie ma imię i rangę?- Sir Brian Neville-Smythe, Wasza Lordowska Mość - odparł karczmarz.Wymówił ten tytuł zadziwiająco niskim głosem.- Zdaje się, że są przyjaciółmi i oczekują jeszcze jednego przyjaciela.Czy Wasza Lordowska Mość to może baron James de Bois de Malencontri?- Tak - powiedział Jim i o mało nie zapomniał przy tym zrobić odpowiednio groźnej miny, tak był uszczęś­liwiony, że Brian jest tutaj, najprawdopodobniej z ludźmi, których miał przyprowadzić, i że obaj z Gilesem oczekują go.- Prowadź mnie do nich natychmiast.- Oczywiście - odpowiedział karczmarz i odwrócił się ku schodom, które w tej, jak i w innych znanych Jimowi gospodach, prowadziły wprost na pierwsze piętro.- Aha, i daj napiwek temu chłopcu za mnie - rzucił Jim.- Dodaj to do mojego rachunku.Zręcznie poradziwszy sobie ze sprawą braku drobnych na napiwek dla pomocnika szewca, Jim poczekał, aż karczmarz dał chłopcu drobną monetę i ruszył za nim po schodach, gdy ten poprowadził go do przyjaciół.Powitanie było hałaśliwe.I Giles, i Brian przywitali Jima, jakby był dawno utraconym bratem.Zawsze zastanawiała go skłonność ludzi tego świata do robienia tak wielkiego szumu przy powitaniu kogoś, kogo nie widzieli zaledwie dzień czy dwa.W końcu pojął jednak, że w tych czasach dwóch ludzi, którzy się żegnali, stawało przed sporą szansą, że nigdy się już nie zobaczą.Śmierć była tu dużo bliższa i o wiele bardziej prawdopodobna niż w dwudziestym wieku.Nawet zwykła wizyta w sąsiednim mieście mogła oznaczać przypadkową albo zamierzoną zagładę, tak że osoba wyjeżdżająca mogła już nie powrócić, przynajmniej nie żywa.Jim w końcu dostosował się do zwyczaju powitań i do nieuniknionego uczczenia, jakiego taka okazja wymagała.W rezultacie tak był pochłonięty przez kilka pierwszych minut witaniem się z Brianem i Gilesem, że dopiero potem zauważył wielkie, pokryte ciemnym futrem cielsko rozciąg­nięte wygodnie na boku na bagażach, które przywiózł ze sobą Brian.Jim odwrócił się do niego.- Aragh! - powiedział.Wilk otworzył jeszcze przed chwilą zamknięte oczy i na wpół podniósł głowę znad wypchanej torby, na której leżał.- A kogo się spodziewałeś, Jamesie? - warknął.- Rozpieszczonego pieska jakiejś damy?- No cóż, nie - odparł Jim.- Cieszę się tylko, że cię widzę.Ale.- Ale teraz masz zamiar spytać mnie, co tu robię, tak? - spytał Aragh.- W gruncie rzeczy, tak - przyznał Jim.Miał zamiar to wyjaśnić obszerniej, ale wilk znów mu przerwał.- To nie pytaj - powiedział, po czym zamknął oczy i znów opuścił głowę.Jim odwrócił się do swoich dwóch przyjaciół i spojrzał na Briana, który lekko wzruszył ramionami i pokręcił głową.A więc najwyraźniej on także nic nie wiedział.Postanowił więc na razie odłożyć tę sprawę na później.Tymczasem Giles zdążył już zamówić nieodzowny dzban wina i kubki.Rozsiadłszy się zatem przy stole w ich kwaterze, Jim zaczął nadrabiać zaległości w wieściach o tym, co działo się z jego kompanami [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl