[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Że zamiast jechać z nami do kościoła, Tally wymknęła się i grzeszy.A jeśli poszła wykąpać się w strumieniu i zamiast mnie zabrała ze sobą Kowboja? Ta myśl nie dawała mi spokoju przez całą drogę do miasta.Brat Akers podszedł do kazalnicy z uśmiechem na ustach, co zdarzało mu się niezmiernie rzadko.Kościół pękał w szwach; wszystkie ławki były zajęte i ludzie musieli stać pod ścianami.Przez otwarte okna widzieliśmy Meksykanów.Zbili się w gro­madę pod wielkim dębem, a ponieważ pozdejmowali słomko­we kapelusze, rozlało się tam morze brązu i czerni.Brat Akers powitał gości, tych ze wzgórz i z Meksyku.Ludzi ze wzgórz przyjechało niewielu i wielebny poprosił ich jak zwykle, żeby się nam przedstawili.Pochodzili z miejsc takich jak Hardy, Mountain Home czy Calico Rock i byli wystrojeni tak samo jak my.W oknie ustawiono głośnik, żeby słowa brata Akersa mogły dotrzeć pod dąb, gdzie pan Carl Durbin tłumaczył je na hisz­pański.Pan Durbin, emerytowany misjonarz z Jonesboro, przepracował trzydzieści lat w Peru.Mieszkał z prawdziwymi Indianami, wysoko w górach, i podczas tygodnia misyjnego dużo nam o tym opowiadał, ilustrując wykład zdjęciami i slajdami z tej dziwnej krainy.Oprócz hiszpańskiego znał jakiś indiański dialekt, którego brzmienie zawsze mnie fascynowało.Stał pod dębem, a wokół niego siedzieli Meksykanie.Miał na sobie biały garnitur, był w białym słomkowym kapeluszu, a jego głos niósł się niemal z taką samą siłą jak głos brata Akersa dudniącego przez głośnik.Ricky powiedział kiedyś, że pan Durbin jest dużo rozsądniejszy od wielebnego.Wypowie­dział tę opinię przy niedzielnej kolacji, co doprowadziło do kolejnej awantury.Krytykowanie kaznodziei - przynajmniej jawne - było grzechem.Siedziałem na końcu ławki, tuż przy oknie, dlatego dobrze słyszałem i widziałem, co robi pan Durbin.Nie rozumiałem ani słowa, ale szybko zauważyłem, że mówi po hiszpańsku znacznie wolniej niż Meksykanie.Meksykanie trajkotali tak szybko, że często zastanawiałem się, jak to możliwe, że w ogó­le się rozumieją.Natomiast zdania pana Durbina były gładkie i wymuskane, i wypowiadał je z silnym amerykańskim akcen­tem.Chociaż nie miałem pojęcia, o czym mówi, mówił znacz­nie bardziej porywająco niż brat Akers.Ponieważ do kościoła przyszły tłumy ludzi, poranne kazanie zaczęło żyć własnym życiem i przerodziło się w prawdziwy maraton.Im mniej wiernych, tym krótsze kazanie.Kiedy było ich naprawdę dużo, a więc na Wielkanoc, w Dniu Matki czy na jesiennym pikniku, wielebny dochodził do wniosku, że musi pokazać, na co go stać.Po jakimś czasie panu Durbinowi chyba się znudziło i nie zważając na słowa grzmiące z głośnika, zaczął wygłaszać własne kazanie.Kiedy brat Akers robił przerwę dla nabrania oddechu, on mówił dalej, jakby żadnej przerwy nie było, a kiedy wielebny groził nam ogniem piekielnym i siarką, pan Durbin odpoczywał, spokojnie popijając wodę.Wreszcie usiadł, by wraz z Meksykanami zaczekać, aż w kościele ucichnie.Ja też czekałem.Zabijałem czas, marząc o stojących na stole półmiskach, o kopiastych talerzach pieczonych kurczaków i o hektolitrach lodów domowej roboty.Meksykanie zaczęli zerkać w okna.Pewnie myśleli, że brat Akers oszalał.„Spokojnie.On tak cały czas”.Gdybym mógł, chętnie bym im to powiedział.Podczas błogosławieństwa odśpiewaliśmy pięć zwrotek hym­nu i wielebny niechętnie nas odprawił.W drzwiach spotkałem Dewayne’a i pobiegliśmy na boisko, żeby sprawdzić, czy przyszli już metodyści.A jakże, byli od dawna, ponieważ ich nabożeństwa trwały znacznie krócej niż nasze.Za bandą zapola, pod trzema wiązami, które wyłapały mi­liony spartaczonych piłek, ustawiono stoły przykryte obrusami w biało-czerwoną kratę, stały na nich dziesiątki półmisków.Wokół stołów kłębili się metodyści, mężczyźni i dzieci, którzy znosili jedzenie, gdy tymczasem ich żony i mamy rozstawiały talerze.Podeszliśmy do Pearl Watson.- Wielebny wciąż gada? - spytała z uśmiechem.- Właśnie nas puścił - odrzekłem.Pearl dała nam po cze­koladowym ciasteczku.Pochłonąłem je dwoma kęsami.Rozległ się chór głosów - „Dzień dobry”, „Cześć”, , Jak się macie?”, „Dlaczego tak późno?” - i wreszcie nadciągnęli baptyści.Samochody, półciężarówki i ciężarówki stały zderzak w zderzak i wkrótce wzdłuż ogrodzenia zabrakło miejsca.Wiedzieliśmy, że co najmniej jeden albo dwa wozy zostaną trafione zbłąkaną piłką.Przed dwoma laty piłka odbita przed Ricky’ego - zaliczył wtedy pełne kółko - wybiła przednią szybę w nowiutkim chryslerze pana Wilbera Shiffletta.Huk­nęło jak z armaty.Najpierw huknęło, a potem usłyszeliśmy brzęk sypiącego się szkła.Ale pan Shifflett był bogaty, dlatego nikt się tym nie przejął.Poza tym wiedział, czym ryzykuje, parkując samochód w tym miejscu.Metodyści dali nam wtedy popalić - siedem do pięciu - a Ricky uważał, że trener, czyli Dziadzio, powinien był zmienić miotacza w trzeciej zmianie.Potem długo się do siebie nie odzywali.Na stołach stanęły wkrótce wielkie misy jarzyn, kopiaste półmiski pieczonych kurczaków i kosze wypełnione chlebem kukurydzianym, bułeczkami oraz innymi rodzajami pieczywa.Pod nadzorem pani Orr, żony pastora metodystów, naczynia przesuwano to tu, to tam, dopóki nie zapanował wśród nich ład i porządek.Na jednym stole stały tylko surówki z kilku­nastu odmian pomidorów, ogórków i białych i żółtych cebulek w occie.Obok surówek ustawiono potrawy z grochu i fasoli, a więc zielony groszek, fasolę gotowaną z szynką i fasolkę szparagową.Na każdym pikniku była sałatka ziemniaczana, a każda kucharka miała na nią inny przepis: naliczyliśmy z Dewaynem jedenaście wielkich salaterek, a każda wyglądała inaczej.Równie popularne były jajka w majonezie, dlatego półmiski z jajkami zajmowały niemal pół stołu.Ale najważ­niejsze były pieczone kurczaki.Przygotowano ich tyle, że całe miasto nie zjadłoby ich przez miesiąc.Panie krzątały się wokół stołów, tymczasem panowie roz­mawiali, śmiali się, wymieniali powitania, przy czym cały czas niespokojnie zerkali na kurczaki.Wszędzie kręciły się dzieci, a Dewayne i ja ruszyliśmy powoli do upatrzonego stolika, na którym ustawiano desery.Naliczyłem szesnaście pojemników z lodami domowej roboty, szczelnie przykrytych ściereczkami i obsypanych bryłkami lodu.Kiedy pani Orr uznała, że wszystko wygląda jak trzeba, jej mąż, wielebny Vernon, stanął przed stołami wraz z bratem Akersem i tłum ucichł.Przed rokiem modlitwę dziękczynną odmawiał brat Akers, dlatego w tym roku zaszczyt ten przypadł metodystom.Podczas pikniku obowiązywał niepisany regula­min.Pochyliliśmy głowy i słuchaliśmy, jak wielebny Orr dziękuje Bogu za Jego dobroć, za przepyszne jedzenie, za pogodę, za bawełnę, i tak dalej, i tak dalej.Nie pominął niczego; mieszkańcy Black Oak rzeczywiście mieli za co dziękować.Dochodził mnie zapach pieczonych kurczaków.Czułem smak ciasteczek i lodów.Dewayne mnie kopnął, ale mu nie oddałem, bo oberwałbym od rodziców za bicie się podczas modlitwy.Kiedy wielebny wreszcie skończył, mężczyźni ustawili rzę­dem Meksykanów [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl