[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- No tak.- Cholera, nie wyobrażam sobie, żebym kiedyś mógł nie stanąć do bitki.Ale teraz wiedziałem, że to nic nie da.Po prostu bym oberwał i tyle.Nie żebym się tym tak bardzo przejmował, może nawet przyłożyłbym mu za tę obelgę, ale zakazałeś wdawać się w awantury ze Smittym i jego koleżkami.Więc się nie wdawałem, zresztą i tak nic dobrego by z tego nie wyszło.- Słuchajcie, sierżancie.Macie tu zostać, wziąć się w garść, o tamtym nie myśleć.To rozkaz.- Psiakość, Gump, nie wykonuję rozkazów od szeregowych.- Ten masz wykonać i już.Musiałem załatwić tę sprawę, nie będzie mi Smitty ludzi obrażał.Całe życie starałem się być grzeczny, postępować zgodnie ze swoim sumieniem.Mama zawsze mi mówiła że nieładnie jest szukać zaczepków i wdawać się w bójki.Ciągle powtarzała żebym tego nigdy nie robił, bo jestem duży i głupi i jeszcze mogę kogoś niechcący uszkodzić.Ale czasami trzeba zapomnieć o maminych radach.Szłem ulicą w stronę portu, a że to była długa ulica Smitty i jego kumple pewnie z daleka zobaczyli jak nadchodzę.Czekali na mnie ustawieni w szeregu - Smitty na czele swojej bandy.Wcześniej tego nie zauważyłem, dopiero jak doszłem na miejsce, ale na moje spotkanie ze Smittym wybrało się również sporo ludzi z firmy “Gump i spółka”.Miny mieli zawzięte jakby też się chcieli z nim rozprawić.Podchodzę do Smitty'ego Millera i pytam się go dlaczego napadli sierżanta Kranza.- Nie twoja sprawa, Gump - on na to.- Zresztą tylko się zabawialiśmy.- Ty to nazywasz zabawą? Okładanie zdechłymi rybami pięćdziesięciodziewięcioletniego faceta?- Kurwa, Gump, obchodzi cię jakiś czarnuch?No to mu pokazałem że obchodzi.Najpierw złapałem go za poły kurtki i podniosłem do góry.Następnie rzuciłem go w mewie gówno co się zebrało na pomoście.A wreszcie wetkłem w nie jego nos.Potem obróciłem go i kopniakiem w tłusty zad zepchłem do jednej z jego własnych ostrygowych łódek.Wylądował na wznaku.Wtedy odpięłem rozporek i porządnie go obsikałem.- Jak jeszcze raz ktoś mi się na ciebie poskarży - powiedziałem - to pożałujesz że nie urodziłeś się kartoflem.Może mógłbym wymyślić coś zabawniejszego, ale akurat nie byłem w zabawowym nastroju.Nagle coś mnie hukło w ramię.Patrzę, a jeden z koleżków Smitty'ego trzyma w łapie dechę nabitą gwoździami.A to skurwiel! Uderzenie bolało jak sto diabłów.No nic, zdecydowanie nie byłem w zabawowym nastroju, więc skubańca też oderwałem od ziemi.Obok stała wielka machina do robienia lodu i w niej wylądował, baniakiem w dół.Ledwo się z nim uporałem, a już pędzi na mnie trzeci z łyżką do opon.Chwyciłem bandziora za kłaki, okręciłem nim w powietrzu kilka razy i puściłem - jakbym był dyskobolem czy kimś.Kiedy na niego spojrzałem leciał na Kubę, a może Jamajkę.W każdem razie po tym rzucie inni kolesie Smit-ty'ego zaczęli się cofać.- Zapamiętajcie sobie ten pokaz.Bo was może czekać to samo - powiedziałem im na zakończenie.Zrobiło się prawie ciemno.Faceci z “Gump i spółka” wiwatowali na moją cześć, a na cześć Smitty'ego i jego zgrai łobuzów wznosili wrogie okrzyki.W mroku dojrzałem sierżanta Kranza.Stał w tłumie i kiwał łepetyną.Mrugłem do niego porozumiewawczo, a on podniósł do góry kciuka że niby spisałem się na medal.Długo się już znamy, ja i sierżant Kranz, i chyba się nieźle rozumiemy.W tym momencie ktoś mnie szarpie za rękaw.Patrzę, a obok stoi mały Forrest i gapi się na moje ramię, które trochę krwawi po zderzeniu z nabijaną gwoździami dechą.- Dobrze się czujesz, tato? - pyta się mnie.- Hę?- Pytam, tato, czy dobrze się czujesz.Bo krwawisz.- Jak mnie nazwałeś?A wtedy w odpowiedzi usłyszałem:- Kocham cię, tato.Nic więcej.Ale nic więcej nie było mi potrzeba.Nic a nic.I właściwie to już koniec.Kiedy tłum rozszedł się do domów polazłem nad takie jedno miejsce nad wodą, z którego widać Zatokę Missisipi, dalej Zatokę Meksykańską, a jeszcze dalej Meksyk i może nawet Amerykę Południową.Tyle że tam już wzrok nie sięga.Ale ponieważ nad wodą wciąż unosiła się mgła, to prawdę mówiąc nie widziałem nic.Klapłem na starej parkowej ławce, obok mnie klapł mały Forrest.Nic nie mówiliśmy, bo chyba wszystko zostało już powiedziane - siedzieliśmy po prostu w milczeniu, a ja sobie myślałem: kurde, Forrest, ale z ciebie farciarz.Masz pracę, masz syna, z którego możesz być dumny i masz wielu fajnych przyjaciół.Niektórzy odeszli: Bubba, Jenny, moja mama, a niedawno Dan z Zuzią - ci ostatni są gdzieś w pobliżu i myślę o nich za każdym razem jak słyszę na wodzie syreny mgłowe albo ostrzegawczy dźwięk boi.Inni przyjaciele wciąż dotrzymują mi towarzystwa: mały Forrest, pani Curran, sierżant Kranz, no i Gretchen.Stale pamiętam co mi o niej powiedziała Jenny.Więc w pewnym sensie jestem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem.Na koniec jeszcze wam opowiem o tym jak postanowiono nakręcić o mnie film.Różne dziwne rzeczy zdarzały mi się w życiu, ale ta była najdziwniejsza ze wszystkich.Otóż ktoś gdzieś usłyszał o idiocie, któremu powiodło się w interesach czyli o mnie - no i okazało się że w dzisiejszych czasach takie historie cieszą się dużym wzięciem.Więc pewnego pięknego dnia w Bayou La Batre zjawia się kupa producentów z Hollywood, którzy mówią że chcą zrobić o mnie film.Resztę chyba już znacie.Film został nakręcony, a ludzie na całym świecie chodzili go oglądać.Pan Tom Hanks co go spotkałem kiedyś w Nowym Jorku zagrał mnie, Forresta Gumpa - i muszę przyznać że nieźle się spisał.Potem nadszedł dzień rozdania nagród co się nazywają Oscary.Pojechałem do Kalifornii na cyremonię razem z moimi przyjaciółmi i siedziałem na sali obok rodziny Bubby
[ Pobierz całość w formacie PDF ]