[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.*Dwie kurwy przyjadą z Portland i zabiorą nas na ryby!Ledwo mogłem się doczekać, aż o szóstej trzydzieści zapalą światło.Wstałem z łóżka pierwszy i natychmiast pognałem sprawdzić, czy moje nazwisko rzeczywiście znajduje się na liście wywie­szonej przy dyżurce na tablicy ogłoszeń.LISTA OSÓB JA­DĄCYCH NA RYBY - oznajmiał nagłówek u góry kartki; po­niżej wpisał się McMurphy, a zaraz pod nim - przy jedynce - Billy Bibbit.Przy dwójce figurował Harding, przy trójce Fredrickson i tak kolejno do numeru dziesiątego, przy którym wid­niało puste miejsce.Ja byłem wpisany jako ostatni; dziewiąty, nie licząc McMurphy’ego.Więc naprawdę miałem się wyrwać ze szpitala i pływać kutrem z kurwami! Musiałem to sobie w kółko powtarzać, żeby uwierzyć.Trzej czarni sanitariusze wepchnęli się przede mnie i zaczęli czytać listę, wodząc szarymi paluchami po papierze.Kiedy doszli do mojego nazwiska, odwrócili się do mnie, szczerząc zęby.- Też coś, kto zapisał Wodza Bromdena na tę kretyńską wy­prawę? Przecież Indiany nie umią pisać.- A co, myślisz, że czytać umią?Przy każdym ich ruchu świeżo wykrochmalone, sztywne rę­kawy białych bluz szeleściły niczym papierowe skrzydła.Uda­łem, że nie słyszę ich drwin i nie wiem, o co chodzi, ale kiedy mi chcieli wetknąć do ręki szczotkę, żebym pozamiatał za nich korytarz, pomyślałem, że mam to gdzieś, obróciłem się na pięcie i poszedłem z powrotem w kierunku sypialni.Byle kto nie bę­dzie rozkazywał facetowi, który jedzie z kurwami na ryby.Trochę się bałem, bo dotąd zawsze słuchałem czarnych.Obe­jrzałem się i zobaczyłem, że idą za mną, niosąc szczotkę.Na pewno wleźliby za mną na salę i zapędzili mnie do roboty, gdyby nie McMurphy, który latał między łóżkami, walił ręcznikiem chłopaków jadących na wycieczkę i wzniecał taki rwetes, że czarni uznali sypialnię za teren raczej niebezpieczny, na który nie warto się zapuszczać tylko po to, żeby wyciągnąć kogoś do posprzątania skrawka korytarza.McMurphy, chcąc wyglądać na kapitana statku, naciągnął cyklistówkę głęboko na rude kędziory, a tatuaże na ramionach, widoczne spod krótkich rękawów podkoszulka, obnosił tak dumnie, jakby je przywiózł prosto z Singapuru.Przemierzał z buń­czuczną miną sypialnię, udając, że to statek, i gwizdał na palcach jak na bosmańskim gwizdku.- Wszyscy na pokład, tylko żwawo, bo całą bandę poprzeciągam pod kilem!Zastukał w blat nocnego stolika przy łóżku Hardinga.- Raz, dwa, trzy, odpływamy! Trzymać kurs.Wszyscy na pokład! Kończyć branzlowanie, pora na wstawanie!Kiedy zobaczył mnie w drzwiach, podleciał szybko i zabębnił mi pięścią po plecach.- Bierzcie przykład z Wielkiego Wodza! To dopiero marynarz i rybak, zerwał się przed świtem i pognał kopać robaki na przy­nętę.Jak wam nie wstyd, nędzne szczury lądowe! Wszyscy na pokład! Dziś jest wielki dzień! Z wyra i do wody!Okresowi narzekali, klęli McMurphy’ego i jego ręcznik, a Chronicy budzili się z twarzami sinymi z niedokrwienia - cias­no wiązane prześcieradła hamowały im krążenie - rozglądali się po sali i w końcu zatrzymywali na mnie słabe, załzawione oczy wyglądające ze smętnych, choć zaciekawionych twarzy.Leżeli i przypatrywali się, jak wkładam ciepłe ubranie, a ja czułem się nieswojo, jakbym miał nieczyste sumienie.Wiedzieli, że jestem jedynym Chronikiem dopuszczonym do wyprawy.Obserwowali mnie - starzy faceci od lat przyspawani do wózków, z cewnikami oplatającymi im nogi niczym pędy dzikiego wina i na resztę życia przytwierdzającymi ich do szpitala; obserwowali mnie, wiedząc instynktownie, że jadę, i wciąż jeszcze potrafili odczu­wać zazdrość, że to ja jadę, a nie oni.Wiedzieli, bo ludzkie cechy zostały w nich stłumione i górę wzięły dawne zwierzęce instynkty (starzy Chronicy budzą się czasem w nocy, kiedy je­szcze nikt inny nie wie, że na sali ktoś umarł, odrzucają głowy do tyłu i wyją), a potrafili zazdrościć, gdyż mieli jeszcze dość ludzkich cech, żeby pamiętać, jak to było kiedyś.McMurphy wyszedł rzucić okiem na listę, wrócił i chciał namówić jeszcze jednego z Okresowych; chodził po sypialni, kopiąc łóżka, w których kilku nadal leżało z kocami naciągnię­tymi na głowy, i opowiadał, jak to wspaniale jest przeciwsta­wić się wichurze, rozszalałym falom i pokrzykując “jo-ho-ho”, opróżniać butelkę rumu.- No już, lenie, brakuje mi jednego majtka, żeby skompleto­wać załogę, do jasnej cholery, jednego ochotnika.Ale nie mógł namówić nikogo - pozostali Okresowi dali się zastraszyć wycinkami Wielkiej Oddziałowej o szalejących ostat­nio burzach i zatopionych łodziach.Już wyglądało na to, że nie znajdziemy dziesiątego członka załogi, ale pół godziny później, kiedy staliśmy w kolejce, czekając na otwarcie jadalni, do McMurphy’ego podszedł George Sorensen.Duży, bezzębny, żylasty stary Szwed, którego czarni przezy­wali Czyściochem, bo miał szmergla na punkcie higieny, nad­szedł, szurając nogami, z tułowiem odchylonym do tyłu (zawsze się w ten sposób przeginał, żeby trzymać twarz jak najdalej od osoby, z którą rozmawiał), stanął przed McMurphym i wymam­rotał coś, zasłaniając dłonią usta.George był okropnie nieśmiały.Oczy miał tak głęboko osadzone, że nie można było ich dojrzeć, a wielką łapą zakrywał resztę twarzy.Głowa kołysała mu się jak bocianie gniazdo na szczycie masztu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl