[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wiatr nie był już tak porywisty, wiał mocno - równiej, choć nadal mocno.Na zachodzie słońce, surrealistyczny czerwony dysk, wisiało nad górami Desatoya, wielkie i płaskie jak powiększona fotografia Jowisza.Skądś dobiegał ich szybki, regularny stuk, prawdopodobnie stalowego okucia linki uderzają­cego w maszt, na który wciągano niegdyś flagę korporacji.- O czym myślisz? - spytał dziewczynę.- Zadzwońmy stąd na policję, dobrze? Są tu ludzie.widzisz światła?Steve zerknął na barak.Rzeczywiście, pięć czy sześć okienek na końcu blaszaka błyszczało niczym kwadratowe gwiazdki.W słabym świetle, wśród unoszących się w powietrzu drobin piasku, wyglądały jak oświetlone okna wagonów pociągu.Zerknął na Cynthię.Wzruszył ramionami.- Dlaczego stąd? Przecież możemy podjechać prosto do skle­piku z gliniarzami.Rynek w takiej wiosze nie może być daleko.Dziewczyna potarła czoło dłonią, jakby była zmęczona albo jakby zaczynała ją boleć głowa.- Powiedziałeś, że będziesz ostrożny.Obiecałam, że ci pomogę.Właśnie próbuję.To znaczy, chciałabym wiedzieć, o co chodzi, nim jakiś mundurowy posadzi mnie na stołku i zacznie strzelać pytania­mi.Nie pytaj dlaczego, bo właściwie to.nie wiem.Zadzwonimy na policję.Jeśli wszystko będzie dobrze, to fajnie, my też będziemy dobrzy.Tylko.co, do cholery, robi policja? Nie chodzi o twojego szefa, zniknął właściwie bez śladu, ale ten kamper stoi przecież na drodze, na kapciach, z otwartymi drzwiami i mnóstwem cennych rzeczy w środku.Daj spokój! Gdzie się podziali gliniarze?- O to ci chodzi, prawda?- Tak, o to mi chodzi.Gliniarze mogli być zajęci włamaniem do nocnego sklepu, poża­rem na jakimś ranczu, nawet morderstwem.wszyscy gliniarze, przecież w tej części kraju nie było ich znowu aż tak wielu.A jednak mimo wszystko rzeczywiście o to chodziło.Nieobecność policji nie wydawała się po prostu dziwna, wydawała się.nienaturalna.- Dobra - powiedział spokojnie Steve, wjeżdżając na par­king.- W komisariacie i tak może już nie być żadnego członka tego, co mieszkańcy Desperation nazywają siłami porządku.Robi się późno.Właśnie.ciekawe, że tu jeszcze ktoś jest.Dziwna sprawa, wiesz? W kopalinach musi być kupa pieniędzy.Zaparkował obok pikapa, otworzył drzwi.i wiatr wyrwał mu klamkę, aż uderzyły w karoserię sąsiedniego samochodu.Steve skrzywił się, pewien, że lada chwila na parking wyskoczy facet w typie Slima Pickensa, trzymający w dłoni kapelusz i wrzesz­czący: “Co ty sobie myślisz, chłopcze?”, ale nikt taki się nie pojawił.Obok niego przeleciał tylko biegacz stepowy, najwyraź­niej w drodze do Salt Lake City.i to by było na tyle.Powietrze pełne było alkalicznego pyłu.W tylnej kieszeni spodni miał czerwoną chustkę.Wyjął ją, zawiązał z tyłu i nasunął na usta.- Czekaj, chwilę! - krzyknął do dziewczyny, która właśnie miała zamiar otworzyć drzwi od swojej strony.Wsadził głowę do kabiny i w skrytce znalazł drugą chustkę, niebieską.Podał ją Cynthii.- Najpierw włóż to - poradził.Cynthia wzięła chustkę, przyjrzała się jej uważnie, a potem spojrzała na niego poważnymi, szeroko otwartymi oczami niewin­nej panienki.- Żadnych wstydliwych zarazków? - spytała.Steve prychnął i uśmiechnął się, choć nie mogła zobaczyć jego uśmiechu.- Czysta niczym świeże powietrze, jak to się mówi w Lubbock, szanowna pani.Włóż ją.Zawiązała chustkę i posłusznie nasunęła ją na usta.- Butch i Sundance - stwierdziła lekko stłumionym głosem.- Aha.Bonnie i Clyde.- Omar i Shariff - zachichotała.- Uważaj.Wiatr rzeczywiście podkręcił tempo.Wychylił się zza samochodu, kierując się w stronę maski, i wiatr uderzył go w twarz z taką siłą, że Steve aż zachwiał się na nogach.Pędzące w powietrzu ziarna piasku ukłuły go w czoło.Cynthia, pochylona, że śmieszną koszulką Petera Tosha opiętą na chudym brzuchu, a z tyłu wydętą jak żagiel, kurczowo trzymała się klamki.Noc jeszcze nie zapadła, niebo nad ich głowami nadal było niebieskie, parking oświetlało jednak dziwne rozproszone światło.Burza zbliżała się wielkimi krokami.- Idziemy! - krzyknął Steve, obejmując ją w talii.- Wynoś­my się stąd.Przez popękany asfalt jak najszybciej mogli poszli w stronę baraku.Znaleźli umieszczone z boku drzwi.Plakietka przykręcona obok nich głosiła: KORPORACJA GÓRNICZA DESPERATION tak samo jak szyld od frontu, Steve dostrzegł jednak, że na plakietce zamalowano jakiś inny, wcześniejszy napis, wyglądający spod białej farby niczym czerwony upiór.Był niemal całkiem pewny, że ten wcześniejszy, czerwony napis głosił DIABOLO i że litera I miała kształt diablich wideł.Cynthia stukała w drzwi obgryzionym paznokciem palca wska­zującego.Od wewnątrz, na przyssawce, wywieszono karteczkę z jakże charakterystycznym dla Zachodu, efekciarskim i cholernie irytującym napisem:JEŚLI JESTEŚMY OTWARCI, JESTEŚMY OTWARCIJEŚLI JESTEŚMY ZAMKNIĘCI,ZAWSZE MOŻESZ PRZECIEŻ WRÓCIĆ.- Zapomnieli dopisać “synu” - podsumował.- Co?- Powinno być: “Zawsze możesz wrócić, synu”, Z “synu” ta ich wywieszka byłaby wręcz doskonała.Steve spojrzał na zegarek.Dwadzieścia po siódmej.Zamknięte, oczywiście.Tylko że skoro biuro jest zamknięte, to co tu robią wszystkie te samochody?Nacisnął klamkę.Drzwi otworzyły się bez problemu.Ze środka dobiegała muzyka country, z trudem przebijająca się przez za­kłócenia.“Złożyłem go po kawałku, całkiem sam - śpiewał Johnny Cash.- I dzięki temu kupę forsy mam”.Weszli do blaszaka.Drzwi same się za nimi zamknęły.Wiatr wył i grał na metalowych ścianach.Znaleźli się w recepcji.Po prawej stały cztery krzesła o popękanych plastikowych siedzeniach; naj­wyraźniej używali ich prawie wyłącznie potężni mężczyźni w brud­nych dżinsach i ciężkich roboczych butach.Przed nimi znajdował się długi, niski stół zaśmiecony magazynami, których nie zobaczy się w żadnej poczekalni żadnego amerykańskiego dentysty: Gum and Ammo, Roadand Track, McLean's Mining Report, Metallurgy Newsletter, Arizona Highways.Wśród nich poniewierał się stary egzemplarz Penthouse'a z Tonyą Harding na okładce [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl