[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bawili się tam w podróżników przemierzających niezgłębioną dżunglę i żołnierzy lądujących na koralowym atolu, aby powstrzymać nacierających Japończyków.Byli budowniczymi tam, kowbojami i kosmonautami na planecie-dżungli.Zresztą, jak zwał, tak zwał, i tak chodziło tu tylko o jedno.O to, by się ukryć.Ukryć się przed starszymi chłopakami.Ukryć się przed Henrym Bowersem, Victorem Crissem, Belchem Hugginsem i całą resztą.Stanowili naprawdę niezłą gromadkę Frajerów.Stan Uris ze swym wielkim żydowskim nosem.Bill Denbrough, który potrafił powiedzieć tylko: - Hej-ho, Silver! Naprzód - nie jąkając się przy tym za bardzo, a zacinał się tak, że doprowadzał do szału wszystkich, którzy go słuchali, Beverly Marsh, cała w siniakach z papierosami wciśniętymi za fałdy zawiniętych rękawów bluzki, Ben Hanscom, który był tak potężny, że stanowił ludzką odmianę Moby Dicka, i Richie Tozier, z okularami o grubych szkłach, piątkowicz, wyszczekany cwaniak z wielką gębą, która aż się prosiła o to, by ją przefasonować.Czy było jakieś słowo, którym można by ich wszystkich określić? O tak.Ono istniało zawsze.Le mot juste.W tym przypadku - mięczaki.Wspomnienia wracały - powracały bez końca, a on stał nieruchomy, bezradny jak szczeniak zaskoczony przez straszną burzę i trząsł się, bo prócz przyjaciół, z którymi uciekał, przypomniał sobie coś jeszcze.Były jeszcze inne rzeczy, o których nie myślał od lat, a które czyhały tuż pod powierzchnią, czekając cierpliwie na wypłynięcie.Krwawe rzeczy.Ciemność.Jakaś ciemność.Dom przy Neibolt Street i Bill krzyczący:- Ty z-zabiłeś mojego b-brata, ty s-skurwysynu!Czy to pamiętał? Tak.Pamiętał dostatecznie dużo, aby nie chcieć sobie tego przypomnieć.Mógł założyć się o swoje futro, że tak było.Woń odpadków, smród odchodów i odór czegoś innego.Czegoś gorszego niż wszystko inne.To był smród bestii, smród Tego, znajdującego się gdzieś głęboko w ciemnościach, pod Derry, gdzie stale rozlega się łoskot maszyn.Przypomniał sobie George’a.Ale tego już było za wiele i pobiegł do łazienki, zahaczając po drodze o fotel.O mało nie upadł.Zdążył.nieomal w ostatniej chwili.Gładkim ślizgiem przemknął na kolanach po płytkach łazienki, jak tancerz break dance podjechał do muszli klozetowej i schwyciwszy oburącz za jej krawędzie, zwymiotował.Miał wrażenie, że wyrzygał cały żołądek.Ale i wtedy to się nie skończyło.Nagle zobaczył George’a Denbrougha, tak jakby go widział wczoraj - George’a, od którego to się wszystko zaczęło, który został zamordowany jesienią 1957 roku, który umarł tuż po powodzi, któremu wyrwano ramię ze stawu.Rich starał się wymazać to wszystko z pamięci.Ale czasami te wspomnienia wracały, o tak, wracały, bo one czasami wracają.Spazmy minęły i Rich sięgnął ręką na oślep w stronę spłuczki.Rozległ się głośny szum wody.Jego wczesna kolacja w postaci podgrzanej zupy - zwrotki - spłynęła do rury ściekowej.I do kanałów.W których panował mrok.Do ciemnych smrodliwych kanałów.Zamknął klapę i oparł się o nią czołem, a potem zaczął płakać.To był pierwszy raz, kiedy płakał od śmierci matki w 1975 roku.Nie zastanawiając się nad tym, co robi, przyłożył dłonie do oczu i w chwilę potem szkła kontaktowe, które nosił, znalazły się w jego ręku, błyszczące od łez.Czterdzieści minut później, czując się pusty i jakimś dziwnym trafem oczyszczony, wrzucił walizki do bagażnika swego MG i wyprowadził wóz z garażu.Robiło się ciemno.Spojrzał na swój dom, otoczony świeżą roślinnością, na plażę i na wodę, która przybrała barwę wyblakłych szmaragdów, poprzecinaną tu i ówdzie wąskimi złocistymi pasemkami.I wtedy ogarnęło go przeczucie, że już nigdy tego nie zobaczy, że jest już tylko chodzącym trupem.- Wracam do domu - wyszeptał do siebie Rich Tozier.- Wracam do domu.Boże, dopomóż mi, wracam do domu.Wrzucił bieg i ruszył.Raz jeszcze dziwił się, z jaką łatwością zdołał przecisnąć się przez szczelinę w pancerzu życia, który uważał za mocny i niezniszczalny.Jak łatwo było przemknąć na drugą stronę - przepłynąć z błękitu w czerń.Z błękitu w czerń.Tak.To było to.A po drugiej stronie mógł się spodziewać praktycznie wszystkiego.3Ben Hanscom wypija drinkaGdybyś owego wieczora, 28 maja 1985 roku, chciał znaleźć człowieka, którego magazyn „Time” określał mianem „prawdopodobnie najbardziej obiecującego młodego architekta w Stanach” (Ochrona Energii Miejskiej i Młodzi Turcy - „Time” 15 sierpnia 1984 roku), musiałbyś wyjechać z Omaha na zachód autostradą Interstate 80.Musiałbyś skorzystać z wyjazdu na Swedholm, a potem jechać wzdłuż Highway 81, do śródmieścia Swedholm - które jest niezbyt duże).Potem powinieneś skręcić na Highway 92 przy barze Bucky’ego (naszą specjalnością są pieczone kurczaki) i znalazłszy się za miastem, pruć śmiało aż do Highway 63, która biegnie prosto jak strzała przez opuszczone miasteczko Gatlin, by w końcu doprowadzić cię do Hemingford Home.Śródmieście Hemingford Home sprawiało, że przy nim Swedholm wyglądało jak Nowy Jork; okręg handlowy składał się tu z ośmiu budynków - pięciu po jednej stronie i trzech po drugiej.Znajdował się tam salon fryzjerski Kleen Kut (w oknie widnieje pożółkła karteczka z wypisanym na niej odręcznie piętnastoletnim tekstem: Jeśli jesteś „hipem”, strzyż się gdzie indziej) i stare kino.Była tam filia Nebraska Homeowners’ Bank, stacja benzynowa, apteka i National Farmstead & Hardware Supply, spośród których tylko ten ostatni zdawał się jako tako prosperować.Na szarym końcu tego ciągu, nieco z dala od pozostałych budynków, niczym wyklęty parias stał typowy zwyczajny przydrożny bar - Czerwone Koło.Gdybyś dotarł aż tak daleko, na parkingu pokrytym dziurami i kurzem, dostrzegłbyś także starego cadillaca convertible rocznik 1968, z podwójnymi antenami CB z tyłu.Na jego przedniej tablicy rejestracyjnej widniał chełpliwy napis - cadillac Bena.A znalazłszy się wewnątrz i podchodząc do baru, natrafiłbyś na tego, kogo szukasz, czyli wychudłego, ogorzałego mężczyznę w bawełnianej koszuli, spranych dżinsach i roboczych butach.Na twarzy tego faceta prócz małych kurzych łapek w kącikach oczu nie zauważyłbyś ani jednej zmarszczki.Miał trzydzieści osiem lat, ale wyglądał jakieś dziesięć lat młodziej.- Witam, panie Hanscom - powiedział Ricky Lee, kładąc na barze papierową serwetkę, podczas gdy Ben usiadł.Ricky Lee sprawiał wrażenie zaskoczonego, i tak było w istocie.Nigdy dotąd Hanscom nie pojawił się w barze w tygodniu.Przychodził co piątek na dwa piwa i co sobota, kiedy pozwalał sobie na dwa lub trzy piwka więcej.Zawsze pytał o trzech chłopaków Ricky’ego Lee.I zawsze gdy wychodził, zostawiał pięć dolców napiwku pod kuflem.Należał do ulubionych klientów Ricky’ego Lee, który lubił z nim rozmawiać i szanował go jako dobrego fachowca.Dziesięć dolarów tygodniowo (i pięćdziesiątka w okresie świąt, zostawiana pod kuflem w barze) to było w sam raz, ale o wiele bardziej liczyła się tu sama obecność Hanscoma
[ Pobierz całość w formacie PDF ]