[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Precz, Cyganichy! — zawołał.— Chcecie tu rabować? Spiszemy dokładnie wszystko na papierze, potem rozdzielimy sprawiedliwie i po porządku między biedaków.Precz, mówię, wam! Żebym nie musiał użyć kija!Nauczyciel odczepił od pasa duży mosiężny kałamarz, rozwinął arkusz papieru i skierował się do sklepiku, żeby tam zacząć sporządzanie spisu.Ale w tej chwili rozległ się ogłuszający hałas, jakby walono w żelazne bańki, jakby toczyły się szpule, spadały i tłukły się filiżanki.To w kuchni z wielkim rumorem runęły garnki, talerze, łyżki i widelce.Stary Kontomanolios zerwał się, wymachując kijem, nie wiedział, gdzie najpierw biec! Staruchy, mężczyźni, dzieci — wszyscy obiegli drzwi, wskakiwali przez okna, przeskakiwali ogrodzenie i spadali z dachów, taszcząc wszystko, co dało się ukraść: patelnie, garnki, materace, króliki.Niektórzy wyrywali z zawiasów okna, drzwi i dźwigali na plecach.Nawet Mimithos ściągnął pantofle nieboszczki, związał jednym sznurowadłem i zawiesił na szyi — można było pomyśleć, że madame Hortensja siedzi mu okrakiem na karku i widać tylko jej buciki.Nauczyciel zmarszczył brwi, zawiesił znowu kałamarz u pasa, złożył czysty arkusz papieru i pełen urażonej godności wyszedł bez słowa.Nieszczęsny wuj Anagnostis krzyczał, błagał, wymachiwał laską:— Hańba, hultaje, hańba wam, nieboszczka was słucha!— Wezwać popa? — zapytał Mimithos.— Jakiego popa, głupcze?! — krzyknął z pasją Kontomanolios.— Przecież ona była heretyczką wyklętą z łona kościoła, nie widziałeś, jak się żegnała? Czterema palcami! Chodźmy zakopać ją w nie poświęconej ziemi, zanim zacznie cuchnąć i ściągnie zarazę na wioskę!— Przysięgam, że już pełno w niej robaków — odezwał się Mimithos i przeżegnał się.Wuj Anagnostis pokiwał swoją małą głową o arystokratycznych rysach:— Czemu cię to dziwi, głupcze? W człowieku już od urodzenia lęgną się robaki, tylko że ich nie widać.Skoro jednak poczują, że zaczyna gnić, wyłażą ze swoich kryjówek — białe, bielutkie jak robaki w serze!Pojawiły się pierwsze gwiazdy i zawisły w powietrzu, drżące niby srebrne dzwoneczki, noc cała była jak dźwięczna pieśń.Zorba zdjął klatkę z papugą znad łóżka nieboszczki.Osierocony ptak skrył się przerażony w kącie.Przyglądał się wszystkiemu z napięciem, ale nic nie mógł zrozumieć.Skulił się więc, chowając głowę pod skrzydło.Gdy Zorba zdjął klatkę, papuga zerwała się, spróbowała coś zaskrzeczeć, lecz Zorba wyciągnął do niej dłoń:— Cicho — powiedział miękko.— Cicho.Chodź ze mną.Pochylony nad nieboszczką patrzył na nią długo ze ściśniętym gardłem.Zrobił ruch, jakby chciał ją pocałować, opamiętał się jednak.— Niech miłosierdzie boże będzie z tobą w tej ostatniej drodze — szepnął.Zabrał klatkę i wyszedł na podwórze.Zauważywszy mnie, zbliżył się:— Chodź, idziemy stąd — powiedział cicho, biorąc mnie pod rękę.Wydawał się spokojny, tylko wargi mu drżały.— Wszyscy pójdziemy tą samą drogą — powiedziałem.— Ładna mi pociecha! — odparł sarkastycznie.— Chodź, idziemy.— Zaczekaj, Zorbo, właśnie ją zabierają.Powinniśmy być przy tym.Zniesiesz to?— Zniosę — odparł zdławionym głosem.Postawił na ziemi klatkę i skrzyżował ramiona.Z pokoju, w którym leżała nieboszczka, wyszli wuj Anagnostis i Kontomanolios.Przeżegnali się.Za nimi kroczyli czterej tancerze, mający jeszcze zatknięte za uchem kwietniowe róże.Na pół pijani, w świetnych humorach nieśli zdjęte z zawiasów drzwi wejściowe, na których spoczywała zmarła.Za nimi szedł lirnik ze swoim instrumentem i może z dziesięciu podchmielonych chłopów, dojadających ostatnie kęsy, oraz pięć czy sześć kobiet, z których każda taszczyła garnek albo krzesło.Pochód zamykał Mimithos z zawieszonymi na szyi zniszczonymi bucikami.— Mordercy! Mordercy! Mordercy! — wrzeszczał ze śmiechem.Wiał ciepły, wilgotny wiatr, morze burzyło się.Lirnik nastroił swój instrument i pociągnął po nim smyczkiem.Głos liry, świeży i radosny, w tę letnią noc zabrzmiał ironią: “Nie zachodź, słoneczko, czemu ci tak spieszno."— Chodźmy! — powiedział Zorba.— Skończone.24.Szliśmy w milczeniu wąskimi wiejskimi zaułkami.Nieoświetlone domy czarnym masywem majaczyły w mroku, czasami zaszczekał gdzieś pies lub głośno sapnął wół.Powiew wiatru przynosił z daleka radosne dźwięki liry, a dzwoneczki jej brzmiały jak swawolne bulgotanie fal.Opuściliśmy wioskę, skierowaliśmy się na nasze wybrzeże.— Zorbo — powiedziałem, chcąc przerwać dławiące milczenie.— Co to za wiatr? Południowy?Ale Zorba szedł przodem, trzymając klatkę z papugą niby latarkę, i nie odpowiedział.Dopiero gdy znaleźliśmy się na wybrzeżu, zagadnął:— Czy jesteś głodny, szefie?— Nie, Zorbo.— Może chcesz spać?— Nie.— Ja też nie.Posiedźmy trochę na kamieniach, chciałbym cię o coś zapytać.Obaj byliśmy zmęczeni, jednak sen się nas nie imał.Nie chcieliśmy uronić ani kropli z goryczy tego dnia.Zaśnięcie wydawało się nam dezercją w godzinie niebezpieczeństwa, toteż wstyd nam było udać się na spoczynek.Siedliśmy nad brzegiem morza, Zorba postawił klatkę między kolanami i milczał przez długi czas
[ Pobierz całość w formacie PDF ]