[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Był dziwnie rozluźniony, onieśmielenie, którego nie potrafił pozbyć się wczoraj, znikło gdzieś bez śladu.- Wydaje mi się, panie.nie śmiej się, proszę.że nie można się na ciebie gniewać.Starzec uśmiechnął się, ale jego oczy spoczęły na twarzy młodzieńca z żywym zainteresowaniem.- No, no.- powiedział.- A to dlaczego?- Nie wiem.Masz w sobie dostojeństwo, panie.I.mądrość.Starzec wciąż się uśmiechał.- Cieszę się, że nie jesteś taki wystraszony, jak wczoraj - powiedział nagle.- Cieszę się, synu.Czy pozwolisz mi zwracać się do ciebie po imieniu?- Ależ tak, panie! Na Szerń, przecież ty go dotąd nie znasz.Pochylił głowę.- Jestem A.B.D.Baylay.Starzec zdziwił się.- Na Szerń, cóż za znakomite nazwisko! Jesteś więc, panie, magnatem.- „Panie”?Uśmiechnęli się obaj.- Mnie wszyscy nazywają Starcem.Tylko Karenira.Odwrócił się i powoli odszedł kilka kroków.-.mówi do mnie „ojcze”.***Wyszła nagle zza węgla.Nieco zawstydzony opuścił miecz.Z uśmiechem pokazała mu swój.- Właśnie przyszłam sprawdzić, czy jeszcze pamiętam, jak się tym posługiwać.Była zupełnie inna niż ta milcząca, ponura dziewczyna, którą widział w nocy przy ognisku.I inna, niż wczoraj.Może sprawił to nowy strój, który zapewne otrzymała od Starca?Odpowiedział niezbyt pewnym uśmiechem.- Dobrze.Stanęli naprzeciwko siebie.Dała znak i zaatakowała.Broń drgnęła mu w dłoni.Nie był przygotowany na tak silny cios.Ale po nim nastąpił jeszcze potężniejszy.Chwycił mocniej rękojeść.Po kilku dalszych uderzeniach odzyskał pewność siebie.Atakowała mocno, ale niewyszukanie.Cała sztuka polegała na tym, by utrzymać żelazo w dłoni.Była naprawdę bardzo silna.Spokojnie sparował kolejne ataki.Spojrzała z uznaniem.- Bardzo dobrze, panie - powiedziała, opuszczając broń.- Naprawdę bardzo dobrze.Nie jestem mistrzynią miecza, ale też co nieco umiem.Teraz on zaatakował.- Baylay.Wychwyciła dwa szybkie pchnięcia.- Baylay?.- To moje imię.Podbił jej broń w górę, pociągnął.Miecz uderzył w ścianę.Leciutko dotknął sztychem jej szyi.- A twoje, pani?Patrzyła z niekłamanym podziwem.- Nie poznałam się na tobie od razu.Baylay.Pokonałeś Łowczynię.Zasługujesz na to, bym ci powiedziała swoje imię.Opuścił miecz.- Znam je, Kara.Zmarszczyła brwi.Pomyślał, że nieprędko nauczy się wytrzymywać jej spojrzenie.Pochylił się i podniósł leżący na ziemi miecz.Rozdział VIIIAż zaniemówiła.- Za dużo sobie pozwalasz, mój panie - wysyczała wreszcie przez zęby.- Z tobą w jednym namiocie? I co, może jeszcze z nim?- Tak.Ze mną i z dowódcą.Wyciągnęła rękę.- Precz.Daganadan odwrócił się bez słowa i odszedł.Została sama.Usiadła na niewielkim kamieniu i uspokoiła pełen gniewu oddech.Deszcz szumiał monotonnie.- Pani.Było już zupełnie ciemno, ale z łatwością rozpoznała nieśmiały głos.Zalała ją fala nagłej wdzięczności.Doprawdy, gdyby nie on, musiałaby chyba samotnie spędzić noc pod gołym niebem.Zadrżała.- To ty, Rbal? Jak dobrze.Usiadł przy niej, ale zachowując pewną odległość.Przysunęła się, przytuliła nagłym, bezradnym ruchem.Poczuła pośpieszny łomot jego serca.- Zimno mi - poskarżyła się żałośnie.Zdjął z pleców grubą pelerynę.- Och nie.Obejmij mnie raczej.Wsunęła się pod szczupłe ramię żołnierza, przycisnęła jego dłoń do swej piersi.Z przestrachem cofnął rękę.- Wybacz, pani.- Leyna.Miałeś mówić Leyna.- Leyna.Umieściła jego dłoń na poprzednim miejscu, przytrzymała.Czuła, jak nerwowo drżą mu palce, ale przecież nie poruszył nimi, choć sztywny z zimna sutek musiał kłuć dłoń nawet przez kaftan i koszulę.Milczeli.- Powiedz, ty nigdy nie byłeś z żadną kobietą, prawda? - zapytała cicho, po długiej chwili.Drgnął.Była pewna, że się zaczerwienił.Pocałowała go delikatnie, potem mocniej, namiętniej, zachłanniej.- Kocham cię, Rbal.Nie wiem, jak to być może.ale kocham cię.jak nikogo na świecie.- Ja.Zaczął ją gwałtownie i niezręcznie całować po twarzy, po włosach.Ciemności skryły jej wzgardliwy uśmiech.Delikatnie przytrzymała twarz chłopaka.- Musimy uciec, Rbal - szepnęła mu wprost do ucha.- Musimy uciec gdzieś, gdzie będziemy tylko dla siebie.Wymyśl coś, proszę, wymyśl szybko.Dzieciak zesztywniał i Leyna znów przeraziła się, że przeciągnęła strunę.Ale nie.On już myślał, jak zadośćuczynić jej życzeniu.- Tak - powiedział głucho.- Trzeba uciec.Świt zastał ich pod tą samą skałą, przemoczonych i zziębniętych.Udali, że nie widzą wrogiego spojrzenia, jakim obdarzył ich wychodzący z namiotu Gold.Wypoczęci żołnierze raźno zwijali obóz, kulbaczyli konie.Wkrótce ruszono w drogę.Posilono się w siodłach.Deszcz padał bezustannie.Leyna nie rozumiała, jak taka masa wody może nie powodować powodzi, zwłaszcza że skalisty grunt nie chciał przyjmować wilgoci.- Gdyby taki deszcz spadł na równiny Armektu - tłumaczył Rbal - byłaby powódź.Ale tu są góry.Tworzy się po prostu mnóstwo strumieni, rzeczek, jeziorek.Strumienie zmierzają ku rzekom, rzeki ku Wodom Środkowym albo ku Bezmiarom.i to wszystko.- Nie pojmuję, jak można żyć w takim deszczu.- Można, pani - zatytułował ją po swojemu.- Można go nawet pokochać.Zresztą nie zawsze pada bez przerwy.Latem tylko wieczorem, zimą wieczorem i w nocy.Ale teraz mamy jesień.A jesienią i wiosną - sama widzisz.Jakby na potwierdzenie słów, deszcz przybrał na sile.Poprawiła na głowie kaptur.- Sądzę, że koło południa zrobimy długi postój - powiedział Rbal.- Tu niedaleko są jaskinie, w których zatrzymywałem się raz i drugi, by rozpalić ogień i wysuszyć odzież.Dowódca.on zna je także.To bardzo ciekawe miejsce.Niepisane prawo zabrania tam dobywania broni.Zdarza się, że siedzą tam przy jednym ogniu żołnierz i rozbójnik, rozbójnik i kupiec, kupiec i pastuch.Zwykle jest w tych jaskiniach spory zapas drewna.Zobacz, pani - pokazał przytroczoną do siodła wiązkę chrustu.- Każdy, kto tam jedzie, zbiera po drodze opał.Wprawdzie drewno jest zbyt mokre, by rozpalić z niego ognisko, ale gdy wyschnie, przyda się innym.Dzięki tej tradycji w jaskiniach zawsze można się ogrzać.Spojrzała dokoła.W samej rzeczy, każdy żołnierz wiózł pęk gałązek, patyków.- Dziesiętnicy do mnie! - zagrzmiał od czoła głos Daganadana.Rbal odwrócił się.- Belgon! - zawołał.Młody, chudy żołnierz zatoczył koniem i zrównał się z nimi.Leyna obrzuciła go uważnym spojrzeniem.Twarz nie była jej obca, wielokrotnie widziała tego człowieka w towarzystwie Rbala.- Belgon to mój serdeczny przyjaciel - zarekomendował Rbal.- Dotrzyma ci, pani, towarzystwa.Możesz zdać się na niego we wszystkim tak, jak na mnie.Ścisnął konia kolanami i podążył na czoło pochodu.Belgon uśmiechnął się niepewnie, ale jakby z ukrytą ironią.- Pewnie nie zechcesz ze mną rozmawiać, wasza godność - powiedział wyraźnym, przyjemnie brzmiącym głosem.- Nie mam w żyłach Czystej Krwi jak Rbal, jestem tylko zwykłym wyżej postawionym.Przemogła niechęć.- Mylisz się, panie - owo „panie” ledwie przeszło jej przez gardło.- Jesteś przyjacielem pana Rbala, a to znaczy dla mnie niemało.- Domyślam się, pani.Rbal mówił mi o wszystkim.Spojrzała spod kaptura, tyleż zaskoczona, co zaniepokojona.- Nie obawiaj się, pani - powiedział, jakby odgadując jej myśli.- Rbal to dla mnie więcej niż przyjaciel.Od dzieciństwa wychowywaliśmy się razem, razem wstąpiliśmy do legii.Nie mamy przed sobą tajemnic.- Wiesz zatem wszystko?- Tak.Milczeli przez chwilę.- Dobrze się stało - powiedział wreszcie - że mamy okazję zamienić kilka słów.Widzisz, pani, Rbal to jakby.trzej ludzie w jednej skórze.Rbal jest znakomitym, nie znającym strachu żołnierzem, jednocześnie zaś nieśmiałym i płochliwym chłopaczkiem.I jest jeszcze - wybacz, pani - Rbal-kochanek
[ Pobierz całość w formacie PDF ]