[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zdawało im się, że wysokie budynki po obu stronach ulicy ustawiono tylko po to, aby utworzonym przez nie korytarzem wiatr mógł dąć prosto na nich.Tylendel, nie będąc jeszcze w pełni sił, uchwycił się ramienia Vanyela i wtulił się w niego.Vanyelem wciąż wstrząsał dreszcz, częściowo wywołany chłodem, lecz - sądząc z blasku oczu chłopca połyskujących w cieniu kaptura - częściowo także podnieceniem.W większości rezydencji, należących do bogatych i wysoko urodzonych obywateli, światła były dziś wygaszone.Ich mieszkańcy uczestniczyli w obrzędach w świątyni bądź też w uroczystościach zorganizowanych w pałacu z okazji Święta Plonów.Vanyel nie otrzymał zaproszenia na jego obchody i choć daleki był od rozczarowania, nie bardzo wiedział, dlaczego tak się stało.Wyraźny zwrot w jego stosunkach z Tylendelem zdezorientował nie tylko jego własny krąg wielbicieli, lecz także pozostałych uczniów i heroldów.W dodatku nikomu nie spieszyło się, aby rozwiać ich wątpliwości.Savil uważała bowiem, że utrzymując w nieświadomości plotkarzy, można zapobiec dotarciu prawdy do Withena i w ten sposób zyskać na czasie.Przy założeniu, że lord Evan - dla własnej przyjemności dokuczenia Tylendelowi i jego kochankowi - już nie doniósł Withenowi o romansie jego syna, w istocie taki stan rzeczy wydawał się szalenie korzystny.Vanyel pomyślał przez chwilę o zabawie, która właśnie, bez jego udziału, odbywa się w pałacu.Prawdopodobnie ludzie odpowiedzialni za uroczystości doszli do wniosku, że będzie wolał towarzyszyć Tylendelowi, szczególnie w taką noc.Możliwe było też, że obwiniano go za stan zdrowia Tylendela i nie przysyłając mu zaproszenia, wymierzano mu karę za jakieś domniemane złe postępki.Mardik opowiadał nawet o kilku historyjkach krążących na dworze, które potwierdzałyby takie przypuszczenie.Bez względu jednak na powody, dla których stało się tak, a nie inaczej, trudno byłoby wymarzyć sobie dogodniejszą okazję do wymknięcia się z pałacu nie zauważonym.Minęli róg ulicy i typ zabudowań się zmienił.Domy były mniejsze, bardziej stłoczone i nie odgrodzone od ulicy murami.Tu okna także pozostawały dziś ciemne, ale w niektórych z nich - zgodnie ze zwyczajem związanym z Nocą Sovan - zapalono świece.Tylko dzięki blaskowi tych świec chłopcy zdołali rozeznać się w ciemności i odnaleźć właściwą drogę, gdyż latarnie oświetlające zwykle ulice dawno już wygasły.Od paru dni, a właściwie od dnia, kiedy Vanyel wykradł książki Savil, Tylendel zaczął stopniowo zamykać się w sobie, a jego zachowanie stawało się coraz dziwniejsze.Czasem Vanyel budząc się w środku nocy, zastawał Tylendela siedzącego w fotelu i wpatrującego się rozgorączkowanym wzrokiem w spisaną ręcznie kopię zaklęć.W dzień natomiast często można było zobaczyć, jak godzinami patrzy przed siebie nie widzącym wzrokiem albo wbija go w płomień świecy.Gdy się do niego mówiło, odpowiadał monosylabami.Jedynie w tych krótkich chwilach, gdy Vanyel wyrywał go w nocy z koszmaru, Tylendel reagował normalnie, po staremu.Płakał przez chwilę na ramieniu Vanyela, a potem obydwaj rozmawiali tak długo, aż zmorzył ich sen.Wówczas mówił jak prawdziwy Tylendel, bez obawy dzieląc smutki i niepokoje ze swym ukochanym.Lecz gdy nadchodził dzień, Tylendel powracał do swej skorupy, której żadne słowa Vanyela i żadne jego uczynki nie zdołały skruszyć.Vanyel stopniowo utwierdzał się w przekonaniu, że Tylendel nie odzyska już swego dawnego ,,ja”, przynajmniej do momentu, gdy zostanie wymierzona zemsta.Sprawiło to, że Vanyel zaczął oczekiwać nadejścia tej chwili z niecierpliwością taką samą, z jaką gotował się do tego wydarzenia jego kochanek.Przez całą drogę nie napotkali ani jednego człowieka.Dopiero gdy dotarli do dzielnicy sklepów i zajazdów, ujrzeli na ulicy dwie sylwetki ludzkie, a była to tylko nocna straż.Dwaj mężczyźni ledwie omietli ich obojętnymi spojrzeniami.Vanyel i Tylendel nie byli oczywiście uzbrojeni, jeśli nie liczyć noży.Poza tym nosili zbyt bogate stroje, aby strażnicy mogli ich wziąć za chuliganów, a byli za mało atletyczni jak na młodych arystokratów szukających sposobu, jak napytać sobie biedy.Obydwaj strażnicy skłonili się niemal równocześnie, krótko i z powagą, a gdy światło latarni strażnika idącego z prawej strony padło na nich, Vanyel i Tylendel odpowiedzieli skinieniem głowy.Usatysfakcjonowani tym, co zobaczyli, strażnicy poszli dalej, a chłopcy podążyli w swoją stronę, stukając obcasami na kocich łbach ulicy.Dalej ciągnęły się już budynki jedno- i dwupiętrowe i nic nie przeszkadzało wiatrowi wyć i szaleć między nimi.Im bliżej było do zachodnich bram Przystani, tym bardziej jakość i stan budynków - w większości sklepików, karczem, domów czynszowych i warsztatów - pogarszały się.Choć tej nocy straż przy wielkiej bramie miasta Przystani nie ustawiła się w miejscu widocznym, w ścianie znajdował się punkt widokowy i gdy przemykali się przez bramę, Vanyelowi zdawało się, że czuje oczy strażnika na swych plecach.W rzeczywistości jednak straż nie zainteresowała się dwoma młodzieńcami, którzy spokojnie przeszli pod ścianą, bardziej niż nocni strażnicy w mieście.Zajazd pod Czerwonym Nosem był jasno oświetlony i dobiegały z niego głosy co chwila wybuchających śmiechem hulaków.Nawet pośród wycia wiatru przebijały się ich niewprawne śpiewy i prostacki śmiech, które Vanyel posłyszał, gdy mijali drzwi prowadzące do wnętrza budynku.Dym i światło sączyły się przez drzwi, a kiedy chłopcy znaleźli się na ich wysokości, owiał ich dym, jakiś cuchnący swąd, od którego zakrztusili się kaszlem, a ich oczy zaszły łzami.Trwało to na szczęście tylko moment, bo zaraz podmuch czystego powietrza zdjął nieprzyjemny odór z ich twarzy.Przeszli obojętnie obok uchylonych drzwi i skierowali się na podwórze, ku stajni.Pełnił tam akurat służbę jeden na wpół pijany stajenny, rozwalony na snopkach siana przy wejściu do stajni, oświetlonym ledwie tlącą się latarnią
[ Pobierz całość w formacie PDF ]