[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Drogę miałem.no tak.Najpierw uciekł przewodnik, potem tłumacz.Rzucali rzeczy i znikali.Rano, kiedy się budziłem w moskitierze — milczenie, wybałuszone oczy, przerażone twarze i szepty za plecami.Pod koniec wiązałem ich z sobą, a koniec sznura owijałem wokół pięści.Noże zabierałem, żeby go nie mogli przeciąć.Od ciągłego nie dosypiania czy od słońca dostałem zapalenia oczu.Rano powiek nie mogłem rozewrzeć, tak były sklejone.A tu szło lato.Koszula od potu była sztywna jak nakrochmalona, hełmu nie można tknąć z zewnątrz palcem, bo natychmiast wyskakują bąble.Lufa karabinu parzy jak rozpalona sztaba.Torowaliśmy sobie drogę przez trzydzieści dziewięć dni.Nie chciałem iść przez wioskę starego Nfo Tuabe, bo mnie o to prosił: tak że na skraj dżungli wyszliśmy znienacka.Nagle się ten piekielny, duszny gąszcz liści, pnączy, rozwrzeszczanych papug, małp skończył.Jak okiem sięgnąć równina, żółta jak skóra starego lwa.Na niej pośród kęp kaktusów stożki.Kopce.Budowane ślepo od wnętrza, więc często niekształtne.Tutaj spędziliśmy noc.Nad ranem zbudziłem się ze straszliwym bólem głowy.Poprzedniego dnia nieostrożnie zdjąłem na chwilę hełm.Słońce stało wysoko.Żar był taki, że powietrze paliło płuca.Obrazy przedmiotów drżały, jakby piasek płonął.Byłem sam.Murzyni uciekli, przegryzłszy sznur.Pozostał tylko trzynastoletni chłopiec, Uagadu.Zacząłem iść.We dwójkę dźwigaliśmy bagaż na odległość kilkudziesięciu kroków.Potem wracaliśmy i znosili resztę rzeczy.Taką wędrówkę trzeba było powtarzać pięć razy w słońcu, które paliło jak szatan.Pomimo białej koszuli dostałem na plecach wrzodów, które się nie goiły.Musiałem spać na brzuchu.Ale to wszystko głupstwo.Cały dzień zagłębialiśmy się w Miasto Termitów.Nie wiem, czy jest na świecie coś groźniejszego.Niech pan sobie wyobrazi: ze wszystkich stron, z przodu, z tyłu kamienne kopce wznoszące się na dwa piętra.Miejscami tak bliskie, że ledwo można się było między nimi przecisnąć.Nieskończony las chropowatych szarych kolumn.A w środku, kiedy się przystanęło, nikły, bezustanny, miarowy szelest, chwilami przechodzący w pojedyncze stuknięcia.Ściana dotknięta ręką mrowiła się, drżała bez ustanku, nocą i dniem.Kilka razy zdarzyło się nam rozgnieść jeden z takich tunelów, które wyglądają jak popielate powrozy, całymi pękami rozrzucone po ziemi.Szły tam nieskończonymi szeregami białe owady.Natychmiast ukazywały się rogowe hełmy żołnierzy, którzy cięli na oślep powietrze nożycami i wyrzucali lepki, parzący płyn.Szedłem tak dwa dni, bo nie było mowy o jakiejkolwiek orientacji.Dwa, trzy, cztery razy dziennie wdrapywałem się na kopiec wyższy od innych, szukając tego, o którym mówił Nfo Tuabe.Ale widziałem tylko skamieniały las.Dżungla za nami stała się zielonym pasem, potem — błękitną linią na widnokręgu, wreszcie znikła.Zapasy wody malały.A kopcom nie było kresu.Przez lunetę widziałem coraz dalsze aż po horyzont, gdzie zlewały się jak kłosy zboża.Podziwiałem mego chłopca.Bez skargi robił to wszystko co ja, nie wiedząc po co ani dlaczego.Szliśmy tak cztery dni.Byłem zupełnie pijany słońcem.Ochronne okulary nie pomagały.Straszliwy blask był i w niebie, na które przed zmierzchem ani spojrzeć, i w piasku, który się jarzył jak rtęć.A wokół palisady kopców — bez końca.Ani śladu żywego stworzenia.Tu się nawet sępy nie zapuszczały.Tylko gdzieniegdzie stały samotne kaktusy.Nareszcie wieczorem wydzieliwszy przypadającą na ten dzień porcję wody wdrapałem się na szczyt bardzo wielkiego kopca.Myślę, że pamiętał czasy Cezara.Już bez nadziei rozglądałem się, gdy wtem zobaczyłem w lunecie czarny punkt.Myślałem zrazu, że szkło jest zabrudzone.Myliłem się.To był ten kopiec.Nazajutrz wstałem, gdy słońce było jeszcze 'pod horyzontem.Ledwie dobudziłem mego chłopca.Poczęliśmy nieść rzeczy w kierunku, który oznaczałem wedle kompasu.Zrobiłem też szkic okolicy.Tymczasem kopce, choć nieco niższe, zbliżały się do siebie.Wreszcie stanęły takim częstokołem, że już nie mogłem się przedostać [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl