[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Burza pragnąca z posad ruszyć ziemię pewnie nie raczyła nawet spojrzeć rozżarzonymi źrenicami błyskawic na tych dziwacznych wędrowców, jeśli dotąd nie zabiła ich jednym oddechem albo biczami dżdżu.Mogło się to stać jednakże każdej chwili, jeśli ich dojrzy.Zarechoce wtedy ogromnym śmiechem na ich widok, tchnieniem podrzuci pod niebo, a potem dla igraszki praśnie nimi o ziemię i w proch zamieni.Wiedział o tym i Jacek, i Placek.Pierwszy więc raz w życiu, jeden nie wiedząc, że drugi czyni to samo, zaczęli się modlić, i to modlić żarliwie.Jacek odmawiał „Ojcze nasz” aż do miejsca, do którego umiał, a potem ze wstydu, z oczyma pełnymi łez, które same się w nich zjawiły, dodał bezgłośnie:— Nie umiem dalej… O, matko moja.dokończ za mnie.A Placek, wichrem opodal niesiony, modlił się i mówił:— Zacznij za mnie, o matko, a ja nieszczęsny dokończę.Pelikany, równie przerażone jak oni, niosły ich ostatkiem sił.Krótki jest jednak gniew wspaniałych żywiołów, więc kiedy już się zdawało, że śmierć nieuchronna idzie od chmur na ptaki i na chłopców, burza zelżała i potoczyła się gdzieś w nocne przepaście na dudniącym wozie, który koła ma z grzmotów, a błyskawice jako konie.Ukazało się czyste niebo, zamigotały gwiazdy, blade jeszcze z zalęku, ale przeczyste, jak gdyby w burzy obmyte.Wypłynęła złota łódź księżyca: na struchlałą ziemię spłynęło ukojenie.„Sił przybyło ptakom, a chłopcom otuchy.Zbywszy lęku szybko zapomnieli o strasznych chwilach, o rzewności w sercach i o skrusze, co odmawiała modlitwę.Zdawało im się przez chwilę jeszcze, że wśród odlatujących obłoków, które już księżyc osrebrzył, odlatuje na srebrnych smugach jakieś cudowne widmo, ale wkrótce przestali o nim myśleć.Już byli bezpieczni i lecieli w powietrzu pachnącym, bo od ziemi, dymiącej jak kadzielnica, biły aż ku nim rozkoszne wonie.Lecieli tak przez miesięczną noc jak duchy.Jacek dojrzał czasem, jak Placek szybuje z jego prawej strony i czasem pozdrawia go ręką.Księżyc, który wiele widział, patrzył po raz pierwszy ze zdumieniem na dwa śmieszne ptaki, którym wyrosły garby w postaci dwóch chłopców.Pelikan Jacka, zadarłszy głowę, wrzasnął:— Czy daleko jeszcze?— O, nie! — odkrzyknął Jacek.— Już widać wodę.Daleko, na widnokręgu, rozlały się jakieś srebrne wody szerokim kręgiem dokoła ziemi.Jacek wiedział, że to świt, co mgłami oddycha, podnosi się z dalekich głębin i rzuca różnokolorowe kwiaty na drogi, którymi za niewiele chwil słońce będzie się pięło na kryształową górę nieba; z daleka wyglądało to jak wielkie wody, co tęczowymi grają kolorami.Z prawej strony tryskała już w niezmiernej oddali fontanna promieni, bijących ze słonecznego źródła.— Teraz będzie awantura! — pomyślał Jacek.— Jakby tu zwiać?Spojrzał w dół i poczuł mrówki na ciele.Zełgać było łatwo, ale jak się teraz z tego wywikłać? Nie będą przecie lecieć tak do skończenia świata, a ryby nie wyrosną na drzewach.Najgorsze było, że pelikany w kwestii rybnej okazały dziwną drażliwość i wrażliwość, trudno więc byłoby im wytłumaczyć, że kamienie są rybami.Słońce już się podniosło, twarz swoją złotą w kryształowych obmywszy rosach.Chłopcy wytężali wzrok, jak majtkowie Krzysztofa Kolumba wypatrując ziemi.Oni mieli ziemi dość, szukali natomiast wody.Kiedy się tego najmniej spodziewali, oba pelikany, niedaleko siebie lecące, zatrąbiły nagle podniesionym wrzaskiem:— Ryby! ryby!— Gdzie widzicie ryby?— Jeszcze ich nie widzimy, ale czujemy ich woń.Ryby! ryby!Po chwili przyspieszyły lot, a chłopcy ujrzeli w oddali jakby leżące na ziemi zwierciadło.— Woda! — krzyknął Placek przez powietrze.Jacek się zdumiał i rzekł sam do siebie:— Pierwszy raz w życiu powiedziałem prawdę, ale tylko przypadkiem.Pelikany najwidoczniej oszalały: pędziły potężnym lotem dziwaczne wydając okrzyki.— Wolniej! wolniej! — wołał Jacek.— Wysadźcie nas na ziemię.— Ryby! ryby! — wrzeszczały ptaki i zapomniawszy o chłopcach zaczęły opadać kolistym lotem do wody.— Ratunku! — krzyczał Jacek.— Na pomoc! — wrzeszczał Placek.— Ryby! ryby! — trąbiły pelikany.Zawirowało w powietrzu, potem bryznęła woda, pelikany dały nurka, a chłopcy…— O, Jacku!— O, Placku!Rozdział trzynastyw którym Jacek i Placek ujrzeli wielkie serceGdyby chłopcy spadłszy spod nieba utonęli, może by się nikt taki nie znalazł, co by ich pożałował.Byłaby to wielka kara, ponad miarę, a karać nigdy zbytnio nie należy.Wiele oni uczynili złego, siejąc poza sobą na swojej drodze przykrości i smutki, lecz nikt, prócz Boga, nie wie, co się dzieje w sercu człowieka.Może też w tych dwóch sercach, co jeszcze nie rozkwitły, ukryte jest ziarenko szlachetnej rośliny? Może te oczy, co wypatrywały dotąd tylko psot i figlów, spojrzą kiedyś radośnie i obmyte łzami przejrzą?Może z tych chłopców wyrosną jeszcze dzielni ludzie?Zawarła się nad nimi woda, wysoko plusnąwszy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]