[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mógł już oddychać, a ból w plecach nie był już taki uporczywy.Przesunął się i zrozumiał, że został uwolniony z sieci.Nad nim pochylała się Fanyi, wlewając mu po kilka łyków wody do ust.— Czy… — jego głos brzmiał niewyraźnie, jakby dochodził z oddali.— Możesz się poruszać? — dopytywała się dziewczyna.— Spróbuj! Możesz usiąść…? wstać ….?Jej natarczywość docierała do niego przytłumiona przez mgiełkę, która go spowijała.Jednak posłusznie dźwignął się na kolana, a potem, przy jej wydatnej pomocy, stanął na nogi.Słońce nie piekło już tak niemiłosiernie, lecz nadal znajdowali się na polance, a ciało olbrzymki… Sander pospiesznie odwrócił oczy.— Chodź! — Fanyi ciągnęła go, dopóki zataczając się nie zrobił kroku naprzód.Następnie zatrzymał się na chwiejnych nogach.— Moje narzędzia! — Była to pierwsza sensowna myśl.Nie porzuci wszystkiego, co należało do jego przeszłości.— Kai je niesie — warknęła niecierpliwie dziewczyna,— Chodźże!Wężacz samiec stąpał ciężko obok, ciągnąc tobół Sandera, szarpiąc go, gdy zahaczył o krawędzie skał czy gałęzie krzaków.A ponieważ Sander wątpił, czy dałby radę pochylić się, by go podnieść i iść z nim dalej, musiał być zadowolony.Choć ciągle z trudem stawiał kroki, czuł, jak w trakcie marszu powracają mu siły.Radości z tego faktu nie przyćmiewał nawet towarzyszący każdemu ruchowi ból, spowodowany powracającym do normy krążeniem krwi.Jego umysł zaczął się również rozjaśniać.— Nadrzewni ludzie… — Usilnie starał się znaleźć słowa na wszechobecne złe przeczucia.— Nie wrócili, nie wiem dlaczego — przyznała Fanyi.— Możliwe, że gdy wężacze uśmierciły ich wielką kobietę, przerazili się do tego stopnia, iż nie mają ochoty zetknąć się z nimi ponownie.Niemniej jednak mogą iść za nami.Lecz tym razem nasze kudłacze nie pozwolą nas zaskoczyć.— Dokąd idziemy?— Ta ścieżka prowadzi prosto na wschód — odparła.— Sądzę, że jesteśmy bezpieczniejsi kierując się ku morzu, niż próbując zawrócić przez las.Zgadzał się z tym w zupełności.Fanyi, niosąca jego miotacz strzał, teraz wcisnęła mu go do rąk.— To twoja broń.Miej ją w pogotowiu.Nie wiadomo, jaką zemstę mogą zaplanować te potworki.Chwycił go skwapliwie.Jeśli miała rację i wężacze mogły ostrzec ich przed przyszłym atakiem z użyciem sieci, wówczas mieliby szansę.Nie widział u nich innej broni poza tymi topornymi pałkami.Ponieważ mógł już poruszać się o własnych siłach, Fanyi wysunęła się nieco do przodu.Na barkach niosła swój bagaż; Kayi podskakiwała u jej boku, natomiast większy samiec stanowił ich tylną straż.Sander przyłapał się na tym, że bezustannie nasłuchuje.Dudnienie, będące bardziej wibracją niż dźwiękiem, ucięło.Cały las był teraz milczący.Umilkł świergot ptaków nic nie wskazywało na to, że jakiekolwiek życie, poza ich własnym, narażone jest na ryzyko pod tym zielonym dachem.I właśnie wówczas Sander uchwycił — słaby i dochodzący z daleka — znajomy skowyt.Rhin!Lecz jeśli kojot podąży ich tropem w tę śmiertelną pułapkę wśród drzew, może tak samo zostać złapany w sieć, jak wcześniej oni! A Sander nie mógł w żaden sposób ostrzec zwierzęcia, by nie narażało się, zapuszczając się tutaj.A może mógł?Kowal przystanął, wciągnął głęboko powietrze w płuca, po czym wydał okrzyk w niczym nie przypominający gwizdu, jakim zwykle przyzywał Rhina.Było to dobywające się z głębi piersi wycie — wojenny zew wielkiego, górskiego kota.Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że Rhin wychwyci jego znaczenie.Oba wężacze odwróciły się ku niemu, powarkując.Fanyi nie kryła zaskoczenia.Zawył tak jeszcze dwukrotnie, wierząc, iż desperacja, która doprowadziła do tego naśladownictwa, tym razem rzeczywiście nadała mu odpowiednie brzmienie.— Rhin — wyjaśnił — nie może tu przyjść i dać się złapać.To jest okrzyk starego wroga z gór.Mam nadzieję, że odbierze go jako ostrzeżenie.Dziewczyna skinęła głową, ponownie przyspieszając kroku.Sander zauważył, że to, co ona nazywała ścieżką, musiało być niegdyś drogą.Może nie tak szeroką jak ta, którą szli wcześniej, lecz nadal z pozostałościami nawierzchni.Tamte porozrzucane bloki skalne na polanie… Teraz myśląc o nich dochodził do przekonania, iż miały zbyt regularne kształty jak na twory natury.Być może one również zostały tam z jakichś przyczyn umieszczone przez człowieka.Z ogromną ulgą stwierdził, iż las zaczyna rzednąć.Ponadto uszu jego dobiegł szmer.Rozpaczliwie pragnął, aby okazał się on dalekim odgłosem uderzających o brzeg fal.Niech tylko znajdą się na plaży, a będą bezpieczni! Tam nie zagrozi im żaden atak znad głów.Przyspieszyli kroku.Kowal czuł się już wystarczająco silny, by dźwigać swój tobół, a więc zarzucił go sobie na ramiona i pomaszerowali dalej.Pełno tu było poutykanych w ziemię kamiennych bloków, prześwitujących przez rzadsze zarośla.Kolejne dawne budynki? Nie wiedział, i wcale go to nie obchodziło.Teraz najważniejsze było wydostanie się na otwartą przestrzeń.Drzewa rosły coraz rzadziej.Krzaki, wysoka trawa i stosy kamieni tworzyły na każdym kroku zapory, przez które musieli torować sobie drogę.Wężaczom przychodziło to z łatwością, ludziom jednak sprawiało znacznie więcej trudności.Znów nie przesłonięte niczym słońce — lecz teraz chylące się już ku horyzontowi.I morze! Sander upewnił się o tym wdrapując się na wierzchołek jednego z bloków.A brzegiem morza, po piasku bryzgającym spod jego łap, biegł Rhin! Biegnąc płoszył przybrzeżne ptaki, które z przenikliwym wrzaskiem wzbijały się w powietrze; wkrótce też głośno i wyraźnie zabrzmiało jego skomlenie.Ruszyli pospiesznie naprzód przez krzaki dzikich róż.Pod butami zgrzytał im piasek.Świeże powietrze plaży wywiało ostatnie bolesne wspomnienie przeklętych lasów.Rhin dopadł do nich, obwąchał najpierw radośnie Sandera, a potem widocznie zwęszył zapach leśnych dzikusów lub ich sieci, gdyż zaczął warczeć.Nastroszył uszy w kierunku lasu i zawarczał ponownie, bardziej głęboko.— Nie teraz! — wesoło zwrócił się do niego Sander.— Jesteśmy wolni!Chcieli jak najszybciej oddalić się od tego posępnego miejsca.Skierowali się ponownie na północ, tym razem trzymając się plaży, gdzie można było widzieć wszystkich i wszystko z odległości kilku mil.— Kim… lub czym… oni byli? — zapytał Sander wieczorem, kiedy rozłożyli obozowisko wśród wydm, a w wesołych płomykach ogniska rozpalonego z wyłowionych kawałków drewna piekły się kraby, wygrzebane przez Rhina z dziur w piasku.— Czy widziałaś ich albo słyszałaś o nich przedtem?— Nadrzewni ludzie? — Fanyi rozpakowała swój bagaż i przeglądała teraz wszystko starannie, jakby w obawie, że coś z jego zawartości mogło ucierpieć w wyniku brutalnego potraktowania.— Nie wiem.Sądzę, że muszą być tu nowi, ponieważ moi ludzie każdej jesieni chodzili do tego lasu zbierać orzechy i nigdy się na nich nie natknęli.Pytasz „czym” są, a zatem sądzisz, że oni tak naprawdę nie są ludźmi?— Nie mam pojęcia.Według mnie byli bliżsi zwierzętom, mniejsi niż Rhin czy twoje kudłacze.I dlaczego służyli olbrzymce?— W Czasie Ciemności zachodziły dziwne zmiany zarówno w człowieku, jak i w zwierzęciu.Mój ojciec — jej dłoń znów ogarnęła wisior — posiadł wiedzę o tych zmianach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]