[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ale, ale.- pochwycił mecenas odprowadziwszy Wokulskiego do salonu.- Nasi hrabiowie tworząspółkę, tylko nieco zmniejszają udziały i żądają bardzo szczegółowej kontroli interesu.- Mają rację.- Szczególniej ostrożnym okazuje się hrabia Liciński.Nie rozumiem, co się z nim stało.- Daje pieniądze, więc jest ostrożny.Dopóki dawał tylko słowo, był śmielszy.- Nie, nie, nie!.- przerwał mu adwokat.- W tym coś jest i ja to wyśledzę.Ktoś nam buty uszył.- Nie wam, ale mnie - uśmiechnął się Wokulski.- W rezultacie, wszystko mi jedno i nawet wcale bymsię nie gniewał, gdyby panowie ci nie przystępowali do spółki.Jeszcze raz pożegnał adwokata i pobiegł do sklepu.Tam znalazło się kilka ważnych interesów, którezatrzymały go nadspodziewanie długo.Dopiero o wpół do drugiej był w Aazienkach.Surowy chłódparku, zamiast uspokoić, podniecał go.Biegł tak szybko, że chwilami przychodziło mu na myśl: czy niezwraca uwagi przechodniów? Wtedy zwalniał kroku i czuł, że niecierpliwość piersi mu rozsadza."Już ich pewno nie spotkam!" - powtarzał z rozpaczą.Tuż nad sadzawką, na tle zielonych klombów, spostrzegł popielaty płaszczyk panny Izabeli.Stała nadbrzegiem w towarzystwie hrabiny i ojca i rzucała pierniki łabędziom, z których jeden nawet wyszedł zwody na swoich brzydkich łapach i umieścił się u stóp panny Izabeli.Pierwszy zobaczył go pan Tomasz.- Cóż za wypadek! - zawołał do Wokulskiego.- Pan o tej porze w Aazienkach?.Wokulski ukłonił się paniom zauważywszy z rozkosznym zdziwieniem rumieniec na twarzy pannyIzabeli.- Bywam tu, ile razy przepracuję się.To jest dosyć często.- Szanuj siły, panie Wokulski.- ostrzegł go pan Tomasz; uroczyście grożąc palcem.- A propos -dodał półgłosem - wyobraz pan sobie, że za moją kamienicę już baronowa Krzeszowska chce daćsiedemdziesiąt tysięcy rubli.Z pewnością wezmę sto tysięcy, a może i sto dziesięć.Błogosławione sąte licytacje!.- Tak rzadko widuję pana, panie Wokulski - wtrąciła hrabina - że muszę zaraz załatwić interes.- Dousług pani.- Panie! - zawołała z komiczną pokorą składając ręce - proszę o sztukę perkalu dla moich sierot.Widzipan, jak nauczyłam się przymawiać o jałmużnę?- Pani hrabina raczy przyjąć dwie sztuki?.- Tylko w takim razie, jeżeli druga będzie sztuką grubego płótna.- O ciociu, tego już za wiele!.- przerwała jej panna Izabela ze śmiechem.- Jeżeli pan nie chce stracićmajątku - zwróciła się do Wokulskiego - niech pan stąd ucieka.Zabieram pana w stronęPomarańczarni, a ci państwo niech tu odpoczywają.- Belu, nie boisz się?.- odezwała się ciotka.- Chyba ciocia nie wątpi, że w towarzystwie pana nie spotka mnie nic złego.Wokulskiemu uderzyła krew do głowy; na ustach hrabiny mignął niedostrzegalny uśmiech.Była tojedna z tych chwil, kiedy natura hamuje swoje wielkie siły i zawiesza odwieczne prace, ażebyuwydatnić szczęście istot drobnych i znikomych.Wiatr zaledwie dyszał, i tylko po to, ażeby chłodzić śpiące w gniazdach pisklęta i ułatwić lot owadomśpieszącym na weselne gody.Liście drzew chwiały się tak delikatnie, jakby poruszał je nie materialnypodmuch, ale cicho prześlizgujące się promienie światła.Tu i owdzie, w przesiąkłych wilgociągęstwinach, mieniły się barwne krople rosy jak odpryski spadłej z nieba tęczy.Zresztą wszystko stało na miejscu: słońce i drzewa, snopy światła i cienie, łabędzie na stawie, rojekomarów nad łabędziami, nawet połyskująca fala na lazurowej wodzie.Wokulskiemu zdawało się; że wtej chwili odjechał z ziemi bystry prąd czasu zostawiając tylko parę białych smug na niebie - i od tejpory nie zmieni się już nic; wszystko zostanie tak samo na wieki.%7łe on z panną Izabelą będziewiecznie chodził po oświetlonej łące, oboje otoczeni zielonymi obłokami drzew, spośród którychgdzieniegdzie, jak para czarnych brylantów, błyskają ciekawe oczy ptaka.%7łe on już zawsze będziepełen niezmiernej ciszy, ona zawsze tak rozmarzona i oblana rumieńcem, że przed nimi zawsze, jakteraz, będą lecieć całujące się w powietrzu te oto dwa białe motyle.Byli w połowie drogi do Pomarańczarni, kiedy panna Izabela, widać już zakłopotana tym spokojem wnaturze i między nimi, poczęła mówić:-Prawda, jaki ładny dzień? W mieście upał, tu przyjemny chłód.Bardzo lubię Aazienki o tej godzinie:mało osób, więc każdy może znalezć kącik wyłącznie dla siebie.Pan lubi samotność?- Nawykłem do niej.- Pan nie był na Rossim?.- dodała rumieniąc się jeszcze mocniej.- Rossiego nie widział pan?.-powtórzyła patrząc mu w oczy ze zdziwieniem.- Nie byłem, ale.będę.- My z ciocią byłyśmy już na dwu przedstawieniach.- Będę na każdym.- Ach, jak to dobrze! Przekona się pan, co to za wielki artysta.Szczególniej znakomicie gra Romea,chociaż.już nie jest pierwszej młodości.Ciocia i ja znamy go osobiście jeszcze z Paryża.Bardzomiły człowiek, ale nade wszystko genialny tragik.W jego grze najprawdziwszy realizm kojarzy się znajpoetyczniejszym idealizmem.- Musi być istotnie wielkim - wtrącił Wokulski - jeżeli budzi w pani tyle podziwu i sympatii.- Ma pan słuszność.Wiem, że w życiu nie zrobię nic nadzwyczajnego, ale umiem przynajmniej oceniaćludzi niezwykłych.Na każdym polu.nawet - na scenie.Niech pan sobie jednak wyobrazi, żeWarszawa nie ocenia go jak należy?.- Czy podobna?.Jest przecie cudzoziemcem.- A pan jest złośliwy - odparła z uśmiechem - ale policzę to na karb Warszawy, nie Rossiego.Doprawdy, wstydzę się za nasze miasto!.Ja gdybym była publicznością (ale publicznością rodzajumęskiego!), zasypałabym go wieńcami, a ręce spuchłyby mi od oklasków.Tu zaś oklaski są dośćskąpe, a o wieńcach nikt nie myśli.My istotnie jesteśmy jeszcze barbarzyńcami.- Oklaski i wieńce są rzeczą tak drobną, że.na najbliższym przedstawieniu Rossi może mieć ich raczejza wiele aniżeli za mało-rzekł Wokulski.- Jest pan pewny? - spytała, wymownie patrząc mu w oczy.- Ależ.gwarantuję, że tak będzie.- Będę bardzo zadowolona, jeżeli spełni się pańskie proroctwo; może już wrócimy do tamtych państwa?- Ktokolwiek robi pani przyjemność, zasługuje na najwyższe uznanie.- Za pozwoleniem!- przerwała mu śmiejąc się.- W tej chwili powiedział pan kompliment samemusobie.Zwrócili się od Pomarańczarni z powrotem.- Wyobrażam sobie zdumienie Rossiego - mówiła dalej panna Izabela - jeżeli spotkają go owacje.Onjuż zwątpił i - prawie żałuje, że przyjechał do Warszawy.Artyści nie wyłączając największych są toszczególni ludzie: bez sławy i hołdów nie mogą żyć, jak my bez pokarmu i powietrza.Praca, choćbynajpłodniejsza, ale cicha, albo poświęcenie to nie dla nich.Oni koniecznie muszą wysuwać się napierwszy plan, zwracać na siebie spojrzenia wszystkich, panować nad sercami tysięcy.Sam Rossimówi, że wolałby o rok wcześniej umrzeć na scenie wobec pełnego i wzruszonego teatru aniżeli o rokpózniej w nielicznym otoczeniu.Jakie to dziwne!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]