[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dwa dni później Wada zażądał ochotników do czyszczenia kabin na po­kładzie.Zgłosił się Will, i zgłosił się Bliss.Zdumiało ich, gdy ujrzeli, że stoją w dużym porcie otoczonym stromymi, pokrytymi śniegiem górami.Było to Takao - najdalej na południe wysunięte miasto Formozy.Chorych i rannych Japończyków zniesiono już na brzeg, ochotnikom kazano zdezynfekować dymem opuszczone powierz­chnie.Wszyscy pracowali pilnie, z nadzieją na dodatkową rację pożywienia.Gdy jednak któryś z jeńców wyciągnął dłoń, strażnik trzepnął go pochwą miecza.Amerykański pułkownik, sprawujący nadzór nad jeńcami, zażą­dał od Wady powiększenia przydziałów żywności.Okręty podwod­ne Stanów Zjednoczonych, brzmiała odpowiedź, zatopiły wszyst­kie japońskie statki do jej przewozu.- Oskarżajcie ich, nie nas.Mało było jedzenia i wody także w następne dni.Nastał taki ziąb, że strażnicy, mimo iż owinięci grubymi płaszczami, trzęśli się jak galareta.Na Enoura-Maru przeniesiono kilkuset jeńców z Brazil-Maru.I w dniu 8 stycznia, po południu, wszystkich mężczyzn z dolnego poziomu ładowni przerzucono do ładowni dziobowej, żeby uzyskać więcej miejsca na ładunek cukru.Następnego dnia Will, jedząc marne śniadanie, usłyszał warkot samolotów.Poznał po dźwięku, że są amerykańskie.Zawyły syreny alarmowe.Z pokładów licznych zakotwiczonych w porcie statków zaczęła walić artyleria przeciwlotnicza.Myśli o wodzie i żarciu sczezły niczym poranna mgła.Niektórzy jeńcy wrzeszczeli, przera­żeni.W ładowni zapanowała panika.Tupot butów, tłumiony na drewnianej pokrywie, na stalowej podłodze zamienił się w łoskot.- Stać na miejscu! - krzyknął młody kapitan.- Jesteście tu tak samo bezpieczni jak tam.Potem usłyszeli świst spadających bomb.Gdy statek zakołysał się od wybuchu przy burcie, druga bomba spadła na pokład.Wielki pomarańczowy rozbłysk i ogłuszający wybuch.Pokrywa ładowni sfrunęła na jej dno, na stłoczonych tam ludzi.Pryskały oderwane deski, waląc w nich jak popadło.Will sądził, że zapada w otchłań.Statek podskoczył i zarył dziobem w wodę.Latały ze świstem kawałki metalu, a w kadłubie zaświeciły dziury.Wyglądał jak sito.Powietrze kipiało od jęków, krzyków, przekleństw, a wszędzie leżały uwalone trupy.Will zakrztusił się kurzem i dymem.Gdzie Bliss? Jął go szukać jak oszalały, w końcu znalazł pod kupą złomu.Kurz osiadł, Will podniósł masywną belkę z siłą, jakiej się w sobie nie spodziewał.Bliss wylazł powoli.Włosy miał białe od kurzu.Chciał coś powiedzieć, ale nie wykrztusił ani słowa.Stanął wreszcie na nogach,- Popov - wyjęczał w końcu.Znaleźli go, miał przywalone nogi.Patrzył szeroko rozwartymi oczyma.Podnieśli nieco pogięty przygniatający go dźwigar.- Wyłaź! - krzyknął Will, ale Popov tylko patrzył na nich nie widzącymi oczyma.Chwycił Popova pod pachy i wywlókł jakiś major.- Musimy pomóc innym - powiedział i wszyscy trzej zabrali się żwawo do roboty.Spod osiemnastocalowej, żelaznej belki dobiegały liczne, acz słabe jęki.Will doznał wstrząsu.Przygniotło co najmniej pięćdziesięciu, sześćdziesięciu mężczyzn.We trzech nie mogli podnieść tej belki nawet o włos.Tu potrzebny był parowy dźwig.Will opadł z sił, kucnął bezradnie.Co najmniej sześciu zginęło na miejscu.Rozlegające się w ciemnościach krzyki bólu rannych, wzmogły histerię wśród ocalałych.Kilkunastu lekarzy i sanitariuszy od­ciągało poszkodowanych na jedną stronę, owijając rany brudnymi ręcznikami, prześcieradłami i wszystkim, co im podawali ci, którzy mieli więcej szczęścia.Ojca Cummingsa opatrywało dwóch szeregowców.- Wcale nie jestem ranny - zapewniał.- Dostałem tylko w łeb jedną z tych belek.- Powstał z trudem i zaczął obchód rzeczywiście rannych.Samą swoją spokojną obecnością gasił panikę, a każdemu zdrowemu stanowczo polecał pomagać tym, którzy starali się opanować chaos.Potem usłyszeli znowu odległy pomruk samolotów.Wracali Amerykanie! Panika wybuchła na nowo.Ojciec Cummings głosem wibrującym i stanowczym raz jeszcze narzucił spokój.Krzyki i jęki przycichły.Podniósł oczy i spojrzał w górę.- Panie - rzekł, jakby miał z nim łączność bezpośrednią - nie rozumiem wszystkich Twoich zamysłów.Pozwoliłeś nam prze­trwać próby zaiste ciężkie.Teraz czekamy na życie, przeto jeśli pozostawisz nas samym sobie, zginiemy w następnym ataku.Panie, proszę Cię, weź nas w opiekę.Poprowadź tych pilotów ku innym celom.Oszczędź nam kolejnej już kary!Samoloty przelatywały, ale na Enoura-Maru nie spadła ani jedna bomba.Następnego dnia, mimo iż trwały wołania o jedzenie, wodę i pomoc medyczną - „góra" nie reagowała zupełnie.Śmierć była czymś tak pospolitym, że nie należał do niezwykłych widok człowieka siedzącego na zwłokach i jedzącego swój nędzny posiłek.Któryś z lekarzy zauważył, że podgląda ich z góry pan Wada.Poprosił go o pomoc w unię człowieczeństwa.- To były amerykańskie samoloty - odkrzyknął Wada.- Nic nas nie obchodzi, jeśli pomrzecie.Wasze samoloty zabiły także naszych.Mimo to, następnego dnia zeszła do ładowni mała grupka japońskich lekarzy.Odzianych na biało, w maskach.Posmarowali co lżejsze rany maścią rtęciową, rany poważne zlekceważyli całkowicie.Ostatecznie, w dniu 13 stycznia, chorych i rannych wciągnięto sznurami na powierzchnię.Pozostali wyleźli po długiej drabince.Will czuł się tak, jakby opuszczał kostnicę.Przewieziono ich na stary frachtowiec, Brazil-Maru, który widzieli ostatnio w Zatoce Lingayeńskiej.I kiedy wleźli na jego pokład, Will pomyślał, że to już trzeci statek śmierci, który czy kiedykolwiek dopłynie do Japonii?Z tysiąca sześciuset dziewiętnastu mężczyzn, jacy wyjechali z Manili, ocalało mniej niż dziewięciuset.O świcie statek powoli opuścił port Takao [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl