[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wykształcono go po to, by kierował ludźmi, by prowadził ich ścieżką ku poprawie.Ludzie nie zawsze rozumieli, że kara się ich dla ich własnego dobra, za to Fowler rozumiał doskonale, że zarówno racja moralna, jak i logika leżą po jego stronie.Wierzył, że ponieważ nigdy nie kieruje się emocjami, o pomyłce z jego strony nie może być mowy.Co do tego miał całkowitą pewność.Pewności takiej wymagała zresztą jego rola i fun­kcja.Gdyby się okazało, że zasady, jakimi się kieruje, są nieważne, cała dotychczasowa pewność zmieniłaby się w pospolitą arogancję.Arogan­cję zaś zarzucano Fowlerowi niejednokrotnie.Jednego nie był więc pewien: czy potrafi spojrzeć w twarz groźbie wojny atomowej.- Na szczęście problem rozwiązał się sam.Chociaż Fowler nigdy nie przyznawał tego publicznie, uważał, że Reagan i Bush usunęli groźbę takiej wojny w sposób ostateczny.Zmusili Moskwę do tego, by przyjrzała się własnym sprzecznościom i poznawszy je, zmieniła dotychczasową politykę.W dodatku zmusili ją do tego drogą pokojową, ponieważ w od­różnieniu od zwierząt, ludzie potrafią rozumować logicznie.Oczywiście pozostało na świecie wiele ognisk zapalnych, lecz jeśli tylko nie pozwo­liło się sytuacji wymknąć spod kontroli, zadanie obecnego prezydenta USA było proste.Obecna podróż zapowiadała rozwiązanie najnie­bezpieczniejszego z pozostałych jeszcze światowych konfliktów, w dodat­ku takiego, z którym nie umiał sobie poradzić żaden z dotychczasowych szefów państwa.To, co nie udało się Nixonowi i Kissingerowi, to, co oparło się dzielnym wysiłkom Cartera, niepewnym gestom Reagana czy wreszcie szczerym sztuczkom Busha i jego następcy, uda się teraz Bobo­wi Fowlerowi.Sama myśl o tym przyprawiała go o zawrót głowy.Nie dość, że trafi do podręczników historii, to jeszcze ułatwi sobie zadanie przed czekającą go drugą częścią kadencji, zapewniając sobie na doda­tek reelekcję, przewagę nad rywalem w czterdziestu pięciu stanach, przemożny wpływ na opinie Kongresu i wprowadzenie w życie swojego bogatego programu pomocy społecznej.Osiągnięciom na skalę historii towarzyszy prestiż międzynarodowy i klaka na domowym podwórku.Nie ma lepszego, szlachetniejszego sposobu na umocnienie się przy władzy i wykorzystanie tej władzy.Jednym pociągnięciem pióra, a właściwie, jak każe zwyczaj, kilku piór, Fowler osiągnął wielkość, stając się olbrzy­mem pośród ludzi dobrych i dobrym człowiekiem pośród mocarzy.Niko­mu z jego pokolenia nie udał się podobny wyczyn.Nikomu w całym stuleciu.Nikt i nic nie odbierze mu tej satysfakcji.Boeing utrzymywał wysokość piętnastu tysięcy metrów, lecąc z pręd­kością podróżną sześciuset trzydziestu trzech węzłów, czyli tysiąca stu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę.Dzięki usytuowaniu sypialni prezydent mógł spoglądać daleko w przód, jak przystało na głowę pań­stwa, a także w dół, na świat, którym tak sprawnie rządził.Boeing leciał gładko jak po stole.Bob Fowler wiedział już, że trafi do historii.Spojrzał znów na śpiącą na wznak Elizabeth, na jej prawą rękę, podkurczoną pod głową, na kołdrę, która zsunęła się aż do pasa, odsłaniając piękny biust.Kiedy inni pasażerowie wiercili się w fotelach, usiłując zasnąć, prezy­dent sycił się widokami.Nie miał już ochoty spać.Nigdy jeszcze nie czuł się bardziej mężczyzną; oczywiście był także mężem stanu, lecz przede wszystkim mężczyzną.Wyciągnął rękę i pogładził piersi Elizabeth, która otworzyła oczy i uśmiechnęła się, zupełnie jak gdyby przez sen czytała w myślach prezydenta.- Całkiem jak w domu - pomyślał Russell, patrząc na chałupę.Posta­wiono ją wprawdzie z kamienia, nie zaś z pustaków, a dach był płaski, nie stromy, lecz kurz i rachityczny ogródek były takie same jak w rezerwacie.Wieśniaka też łatwo było wziąć za Siuksa: miał w oczach podobne udrę­czenie, garbił się i wykręcał sękate dłonie jak ktoś, kogo spotkała klęska.- To pewnie tutaj - odezwał się więc Marvin, kiedy się zatrzymali.- Syn starego walczył z Izraelczykami, został kaleką na całe życie.To nasi przyjaciele.- O przyjaciół trzeba dbać - zgodził się Marvin.Musiał wyskoczyć pierwszy, by Hosni mógł wysiąść z szoferki.- No, chodź, przedstawię cię gospodarzowi.Ceremonialność spotkania stanowiła zaskoczenie dla Amerykanina, który oczywiście nie rozumiał ani słowa, lecz doskonale mógł się zorien­tować, z jakim szacunkiem Hosni odnosi się do starego.Po kilku słowach wieśniak zwrócił się ku Russellowi i skłonił głowę, co zawstydziło przy­bysza.Marvin delikatnie uścisnął podaną mu dłoń i potrząsnął nią zwy­czajem swojego ludu.Hosni przetłumaczył kilka słów, jakie przy tym padły.Potem wieśniak zaprowadził ich do ogródka.- O, cholera - Russell aż cofnął się na widok bomby.- Amerykańska, typu Mark 84, dwa tysiące funtów.Tak mi się wyda­je.- rzucił tonem znawcy Hosni, choć zorientował się już, że coś tu nie gra.Mark 84 ma przecież inny nos.Pewnie, mógł się odkształcić przy uderzeniu, ale i tak.Hosni podziękował wieśniakowi i kazał mu zaczekać przy samochodzie.- Najpierw musimy ją odkopać.Tylko ostrożnie, bardzo ostrożnie.- Ja się tym zajmę - zgłosił się Russell.Podszedł do ciężarówki i wziął z kabiny wojskową saperkę.- Nie po to brałem ludzi.- Sam to zrobię - przerwał Hosniemu Amerykanin.- Będę uważał.- Staraj się jej nie dotykać.Okop bombę ze wszystkich stron saperką, ale ziemię przy samym kadłubie odgarniaj rękami.Ostrzegam cię, to naprawdę niebezpieczne.- Cofnij się w takim razie - uśmiechnął się tylko Russell.Nareszcie mógł dowieść swojej odwagi.Zabić gliniarza to głupstwo, nawet się przy tym nie spocił.Co innego bomba.- Każesz mi opuścić towarzysza? - zadał Hosni retoryczne pytanie.Wiedział, że dokładnie to należy uczynić, i że gdyby nie było z nimi Indianina, kazałby wykopywać bombę któremuś z pozostałych żołnierzy.Nie można głupio ryzykować utraty doświadczonego minera.Z drugiej strony jakże tu okazać słabość przed obcym? Zostając, mógł się też przyjrzeć i stwierdzić ostatecznie, czy przybysz jest rzeczywiście taki odważny.Russell nie zawiódł oczekiwań Hosniego.Rozebrał się do pasa, uklęk­nął przy bombie i zaczął kopać.Starał się nawet nie zrujnować innych grządek, co nie przyszłoby do głowy ludziom Hosniego.W ciągu godziny wygrzebał płytką jamę wokół pocisku, usypując wykopaną ziemię w czte­ry równe kupki.Hosni zdążył się już zorientować, że coś jest zdecydowa­nie nie tak.To na pewno nie mark 84, bo choć wielkość pocisku była podobna, zupełnie się nie zgadzał kształt i rodzaj obudowy.Zwłaszcza to ostatnie.Powłokę mark 84 stanowiła gruba skorupa, odlana za stali, którą eksplozja ładunku we wnętrzu zamieniała na miliony ostrych od­łamków, szatkujących ludzi na strzępki.Ta bomba była inna.W dwóch miejscach, w których powłoka pękła przy uderzeniu w ziemię, widać było, że jej grubość jest mniejsza niż powinna.Cóż za dziwadło znaleźli?Russell zbliżył się teraz i gołymi rękami zaczął odgarniać ziemię z pancerza bomby.Pracował starannie i z uwagą, a choć spocił się solid­nie, ani na chwilę nie przerwał wysiłków [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl