[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak więc wyczołguję się po drabinie na brzeg, wsiadam do samochodu i jadę do składu materiałów budowlanych, który znajduje się na końcu miasteczka.Mają tam głównie drewno do budowy dachów.Parkuję na ogromnym, otwartym podwórzu i zaczynam swój obchód z miarką w ręku, poszukując belek odpowiedniej długości.Już mam dać za wygraną, kiedy podchodzi do mnie placowy, prawdopodobnie Portugalczyk.Usiłuję wyjaśnić mu, czego mi potrzeba.Całe szczęście, że znam liczebniki; wymiary przeliczam na metry.Placowy pokazuje mi, żebym szedł za nim.Wchodzimy do budynku wypełnionego belkami.Tamten pokazuje mi czterometrowe ściągi dachowe, grube na trzy cale i szerokie na dziesięć.Naprawdę! Podnoszę dwa palce do góry i mó­wię: deux.Placowy potrząsa dłonią w nadgarstku, infor­mując mnie gestem, często spotykanym u Latynosów, że belki są drogie.Kiedy pytam: Combien? - wyciąga rękę, kierując mnie do biura.Biuro okazuje się istnym domem wariatów, w którym przeważają zawodowi budowlańcy.Wreszcie udaje mi się przepchnąć do lady; na kawałku papieru naszkico­wałem ołówkiem belkę, o którą mi chodzi.Sprzedawca zaczyna wertować katalog, szukając odpowiedniego roz­miaru i ceny.W końcu zapisuje dwie różne ceny w zależ­ności od gatunku drewna.Wybieram gorszy gatunek, co wcale nie oznacza, że tani.Sprzedawca wypełnia fakturę.Wszystkie obliczenia wykonuje na starym liczydle.Cena, którą mi podaje, znacznie przekracza tę, którą spodziewałem się zapłacić.Zapomniałem o podatku VAT.Szperam głębiej w portfelu i znajduję żądaną sumę, ale z trudem.Płacę.Odbieram fakturę i ponownie wychodzę na podwórze.Pokazuję ją placowemu, a ten daje mi znak, żebym wjechał na plac samochodem.Kiedy zajeżdżam moim malutkim hillmanem husky, placowy zatacza się ze śmiechu.Wyjmuję linę.Tamten gestykuluje rękoma.Domyślam się, że ostrzega mnie, iż zapadnie się dach.Przekonuję go, że przewiozę belki pojedynczo.Wzrusza ramionami, chwyta jeden koniec belki, a ja drugi.Ma rację.Dach może się zapaść w każdym momencie.Gdy opuszczamy ściąg, bagażnik wygina się, napierając na dach samochodu.Placowy pomaga mi przymocować belkę; na jej końcu wieszam czerwony papier, który dostałem wraz z drabiną.Próbuję zademonstrować mu, że niebawem wrócę tu po drugą belkę.Uśmiecha się i kiwa głową.Kulę się i wciskam do samochodu.Za­główek siedzenia wybrzusza się do przodu.Rosemary mnie chyba zabije; uwielbia ten mały angielski samo­chodzik, który kupiliśmy podczas jej urlopu.Turlając się z prędkością pięciu mil na godzinę, docie­ram do barki.Samochód piszczy i trzeszczy z wysiłku.Podjeżdżam tak blisko łodzi, jak to tylko możliwe, po czym szarpię i ciągnę, dopóki nie opuszczam jednego końca belki na ziemię.Wtedy kładę powoli drugi koniec, powtarzając sobie bez przerwy w myśli: „Uginaj kolana, trzymaj głowę w górze".Muszę przecież przywieźć drugą belkę, a jeśli teraz nawali mi kręgosłup, mogę się z nią pożegnać.Zostawiam ściąg na berge; nie sądzę, aby ktoś z nim uciekł.Wsiadam do hillmana i uderzeniem pięści wypro­stowuję wgięty dach.Zabieram ze sobą koc, którym wcześniej zabezpieczaliśmy ostre krawędzie otworów okiennych, żeby się nie pokaleczyć.Nie ma sensu wgniatać i rysować dachu bardziej, niż to jest konieczne.Może już niedługo będę musiał sprzedać nasze autko, żeby pokryć koszty materiałów budowlanych, kto to wie?Placowy wydaje się zdziwiony; nie przypuszczał, że jeszcze wrócę.Tak samo jak poprzednio umieszczamy belkę na dachu i przytwierdzamy ją sznurkiem.Tym razem dach osiada trochę głębiej.Daję placowemu dziesięć franków za fatygę.Więcej nie mam.Wypełzam z podwórza na pierwszym biegu, ostrożnie pokonując krawężnik i omijając z dala wjeżdżające na podwórze ogromne ciężarówki załadowane tysiącami worków cementu.Stoją tu olbrzymie ciągniki z przy­czepami wyładowanymi tarcicą, dachówkami, płytami Baśniowymi.Prawdziwy labirynt.Wyglądam przy nich jak trzmiel brzęczący wokół bawołów.Mimo to dojeżdżam do barki i wyładowuję drugą belkę; tym razem dach sam wraca na swoje miejsce.Stara drewniana kładka łączącą brzeg z górną barką sypie się w drzazgi.Zdjęliśmy ją, zanim odholowaliśmy barkę na środek rzeki.Kładka jest ciężka i zapaćkana zaschniętym mułem; z trudem zaciągnąłem ją z po­wrotem nad wodę.Nie ma więc innej rady, jak wdrapać się po drabinie do środka.Znalazłszy się na pokładzie górnej barki, zaglądam przez otwór w dół, robię w pamięci kilka obliczeń i dochodzę do wniosku, że za nic nie zdołam przepchnąć tędy belek, nawet jeżeli potrafiłbym je wnieść na po­kład; jest za mało miejsca, żeby wykonać taki manewr.Będę musiał powtórzyć swoją sztuczkę z drabiną.Ześlizguję jeden ściąg na brzeg, wykorzystując przy­ciąganie ziemskie, tarcie i moją żałosną siłę fizyczną.Usiłuję podnieść belkę i wsunąć ją przez otwór okienny, wskutek czego omal nie przewracam się do wody.Szlam i woda sięgają mi do kolan [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl