[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niestety, nie uśmierciliśmytej żmii, a ona znów wróciła, wijąca się, sycząca i nabrzmiała jadem.Nie cofnie się przedniczym, by odebrać mi władzę! Tak, Kleopatra wróciła do pałacu!Po tym obwieszczeniu w tłumie rozległy się skąpe wiwaty, ponieważ iPtolemeusz, iKleopatra mieli swoich oddanych zwolenników.Inni gwizdali i krzyczeli, tu i ówdziewybuchały walki na pięści.- %7łmija wróciła! - krzyknął Ptolemeusz.- Wczorajszej nocy jak ladacznica oddała sięCezarowi.Dziś on płaci jej za usługę.koroną, która powinna być tylko moja!- Co to więc za kobra siedzi ci na głowie? - krzyknął jakiś zuchwalec z tłumu.- To? - odkrzyknął król.- Ta nędzna zabawka, ten kawał złomu?Zdjął koronę i uniósł ją wysoko nad głowę, po czym cisnął z całych sił na posadzkębalkonu.W nagłej ciszy szczęk metalu o kamień rozległ się z siłą grzmotu.Po chwiliosłupiały tłum ożył i zafalował gwałtownie.Omal się nie przewróciłem.Odzyskawszyrównowagę, rozejrzałem się szybko i zobaczyłem twarz Merianis znikającą w ciżbiezdezorientowanych, gniewnych i przerażonych ludzi.- %7łołnierze nadchodzą od pałacu! - krzyknął ktoś niedaleko.- Rzymianie! Chcą zabić króla!- My ich najpierw zabijemy! Zabić każdego Rzymianina w mieście!- Niech żyje Kleopatra!- Niech żyje Ptolemeusz! Zmierć Kleopatrze!- Zmierć Cezarowi!- Zmierć wszystkim Rzymianom!Zabłysły miecze.W powietrze poleciały kamienie.Na bruku pojawiły się pierwszeplamy krwi.Jakaś kobieta wrzasnęła mi prosto w ucho.Potknąłem się o czyjeś dziecko, ktośmnie podtrzymał, ktoś inny popchnął.Usłyszałem w pobliżu głośny plusk i zorientowałemsię, że stoję nieopodal wielkiej fontanny pośrodku placu.Między baraszkującymikamiennymi driadami i szczerzącymi kły krokodylami pływało martwe, zwrócone twarzą wdół ciało, wokół którego unosiła się okropna różowa zawiesina.Kamyk świsnął mi tuż nadgłową - za szybko, jak na ciśnięty ręką; musiał być wystrzelony z procy - i trafił z brzękiem whełm rzymskiego legionisty.Uderzony wściekle machnął mieczem w stronę, skąd kamyknadleciał.Skuliłem się, chowając głowę.Spostrzegłem przy tym ruchu, że balkon, z któregoprzemawiał Ptolemeusz, jest pusty.Co się stało z królem?I co się stanie ze mną? Mogłem się spodziewać, że wybuchną poważne zamieszki,które w końcu pogrążą całe miasto w chaosie.Wyciągnąłem się jak najwyżej, aby móc sięrozejrzeć ponad głowami ludzi i poszukać pałacu.Ulica Argeus na całej długości od fontannyaż pod pałacową bramę nabita była gniewnym tłumem.Gdy tak stałem chwiejnie na palcach,obok mnie przebiegła grupka młodzieży z kijami.- Z drogi, starcze! - krzyknął jeden z nich.- Rzymianie porwali króla i chcą go zabić!- Pierwej my ich pozabijamy! - odkrzyknął drugi.Potrącali mnie w biegu, popychali i omal nie przewrócili.Czyjaś ręka złapała mnie za ramię, pociągając z powrotem do pozycji pionowej.Chwyt był silny, męski, więc nie mogła to być Merianis.Próbowałem się uwolnićszarpnięciem, ale tamten tylko mocniej zacisnął palce.Nie było rady - odwróciłem się, byzobaczyć, kto to taki.- Rupa! - krzyknąłem.- Skąd tyś się tu wziął, na Hades?ROZDZIAA OSIEMNASTYRupa mruknął po swojemu w odpowiedzi i wskazał na grobowiec Aleksandra.- Nie rozumiem.Pokazał palcem jeszcze raz, dobitniej, po czym złapał mnie za rękę i pociągnął wtamtym kierunku.Dzięki jego wzrostowi i posturze nie mieliśmy problemów z dotarciem docelu: ludzie sami się rozstępowali, robiąc nam przejście.Każdy, kto nierozumnie stanąłbynam na drodze, zostałby błyskawicznie i bezceremonialnie odtrącony na bok.Rupa jest znatury najłagodniejszym z ludzi, ale jeśli trzeba, umie używać danej mu przez bogów siły.Jednak nawet on nie dałby rady bandzie zbirów, która nagle zastąpiła nam drogę.Wyglądali na robotników portowych, sądząc po muskulaturze ramion, a przede wszystkim pozapachu słonej wody bijącym od ich poszarpanych tunik.Było ich siedmiu czy ośmiu,zbrojnych w narzędzia swojego fachu: haki, łańcuchy, sznurowe sieci i tyczki barkarzy grubejak męskie przedramię.We wprawnych rękach wszystko to mogło być śmiertelnie groznąbronią.- Hej, ty! - krzyknął ich prowodyr do Rupy, który rzucił mu się w oczy z tego samegopowodu, dla którego łatwo było nam iść przez tłum; mnie poświęcił tylko przelotne, alewzgardliwe spojrzenie.- Dokąd poszli ci Rzymianie, którzy śmieli porwać naszego króla?- Gadaj! - wtrącił inny z nich.- Zapolujemy na Rzymian! Wybijemy ich, ilu się da, ibędziemy to robić, dopóki się nie wyniosą z Egiptu tam, skąd przyszli!Rupa patrzył na nich i się, oczywiście, nie odzywał.- Co jest z tobą? Za dobry, by gadać z takimi jak my, co? - Prowodyr owinął łańcuch,wokół dłoni, drugą ręką naciągnął mocno luzny kawałek.- A może wy dwaj lubicie tychRzymian? Może wam się zdaje, że to w porządku, jak ten dupek Cezar pieprzy siostrę króla izaczyna się u nas rządzić, co?Aańcuch świsnął złowrogo w powietrzu.- To niemowa.- zacząłem mówić, ale w porę się ugryzłem w język.Mój akcent odrazu by mnie zdradził.Skoro oni tak chcą zabijać Rzymian, to wcale mi się nie uśmiecha, byzaczęli ode mnie, pomyślałem.Chrząknąłem i szturchnąłem Rupę, by zwrócić na siebie jego uwagę, po czymzacząłem serię gestów i znaków, mówiąc doń w języku, który on sam wymyślił, używając rąki mimiki zamiast głosu. Uwaga, są silni , ostrzegłem go. Nie boję się ich , odrzekł Rupa. Ale ja się boję , nie ustępowałem.- Co to jest? - spytał prowodyr, patrząc na nas podejrzliwie.- To chyba dwóch głuchoniemych - wyjaśnił jeden z jego kompanów.- Mam takiegokuzyna.Ożenił się z taką samą kobitką.Gadają ze sobą rękami.Herszt zmierzył nas złym spojrzeniem, po czym prychnął wzgardliwie i krzyknął:- Dobra, zostawmy ich.Idziemy szukać Rzymian!Pobiegli w stronę pałacu. Naprawdę się ich nie bałem , pokazał na migi Rupa.- Jak chcesz, mogę ich jeszcze zawołać - burknąłem.- Ty wielki, durny osiłku.Rupa złapał mnie za rękę i pociągnął dalej ku grobowcowi Aleksandra.Strażnicystrzegący normalnie wejścia zniknęli gdzieś w zamieszaniu, a wraz z nimi rozpłynęła sięwiecznie tam stojąca kolejka.Wielkie drzwi z brązu stały otworem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]