[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ale podobno to potrwa - dodał, niewyjaśniając, że oficer kanonierów oświadczył, iż potrzebne będąprzynajmniej dwie godziny, by przetransportować działo i amunicję przezrozpadlinę.Major pokręcił głową.- Spróbujemy bez działa - powiedział.- Niech nas Bóg ma w opiece - wymruczał sierżant.Pułkownik Dodd obserwował, jak atakujący odchodzą, utykając.Nie mógłpowstrzymać uśmiechu.Wszystko było bardzo proste, tak jak przewidywał.Manu Bappoo nie żył, a havildar powrócił z pałacu z dobrymi wieściami ośmierci Beny ego Singha, co oznaczało, że Gawilghur miało nowegodowódcę.Spojrzał w dół na martwych i umierających Brytyjczyków, którzyleżeli wśród małych, migoczących płomyków zużytych rakiet.- Dostali nauczkę, Gopal - powiedział Jemadarowi - więc następnymrazem spróbują nas uciszyć, wystrzeliwując większe salwy w stopniestrzeleckie.Zrzucajcie rakiety, to popsuje im cel.- Rakiety, sahibie.- Dużo rakiet - powiedział Dodd.Poklepał swoich ludzi po plecach.Twarzemieli opalone wybuchami prochu na panewkach muszkietów, bylispragnieni i zgrzani, ale wygrywali i wiedzieli o tym.Byli jego Kobrami,najlepiej wyszkolonym oddziałem w Indiach i mieli być sercem armii, którąDodd wypuści ze swojej fortecy, aby opanować ziemie, jakie Brytyjczycybędą musieli opuścić, kiedy ich południowa armia zostanie pokonana.- Dlaczego się nie poddają? - zapytał Dodda Gopal.Strażnik na murzezameldował, że zakrwawieni napastnicy znów szykują się do szarży.- Bo to dzielni ludzie, Jemadar - powiedział Dodd - ale też głupi.Znów rozpoczął się szaleńczy ostrzał z muszkietów z przeciwnej stronyrozpadliny, jako znak, że w śliską od krwi bramę uderzy kolejny atak.Doddwyciągnął pistolet, sprawdził, że jest załadowany i wrócił obserwowaćnastępną porażkę. Niech przychodzą - pomyślał - ponieważ im więcejzginie ich tutaj, tym mniej pozostanie, by nękać go, gdy ich rozbite resztkibędą ścigane na południe przez wyżynę Dekanu.- Gotuj się! - zawołał.Lonty wolnotlące paliły się na stopniu strzeleckim, a jego ludzie kucaliobok z rakietami, czekając, by zapalić je i rzucić straszliwą broń na miejscejatki.Rozbrzmiał wyzywający okrzyk i czerwone kurtki znowu ruszyły na rzez.cLico urwiska było o wiele bardziej strome, niż Sharpe przypuszczał,chociaż nie była to lita skała, lecz raczej ciąg szczelin, w których zakorzeniłasię roślinność.Odkrył, że jest w stanie podciągać się, wykorzystując ka-mienne wychodnie i grube łodygi większych krzewów.Potrzebował do tegoobu rąk.Tom Garrard szedł za nim i nie raz Sharpe nadepnął przyjacielowina ręce.- Przepraszam, Tom.- Po prostu idz dalej - wysapał Garrard.Po pierwszych trzech metrach szło się już łatwiej, ponieważ front skałynachylał się.Sharpe zażądał drabiny, którą kawalerzyści popchnęli do góry.Bambus był na tyle lekki, że zahaczył sobie górny szczebel o ramię i wspinałsię dalej po poszarpanej linii skał i krzewów, które dawały mu oparcie dlastóp.Za nim szła linia czerwonych kurtek z muszkietami zarzuconymi naramiona.Po lewej stronie Sharpe a znajdowało się więcej krzewówosłaniających go od strony wału, ale po wspięciu się na sześć metrów znikłyi modlił się, żeby wszyscy obrońcy patrzyli na obleganą bramę, a nie wprzepaść poniżej.Podciągnął się ostatnie kilka metrów, przeklinając dra-binę, która nagle zdawała się zaczepiać o każdy występ.Słońce odbijało sięod kamieni i po Sharpe em ściekał pot.Kiedy dotarł na szczyt, dyszał.Teraznie miał między sobą a podstawą muru nic poza stromym, otwartymterenem.Piętnaście metrów nierównej trawy i znajdzie się przy murze.Przykucnął przy krawędzi skały, czekając aż ludzie go dogonią.Wciąż niktnie widział ich z murów.Tom Garrard przykucnął obok.- Kiedy już ruszymy, Tom - powiedział Sharpe - to z kopyta.Prosto domuru.Stawiamy drabinę, wspinamy się jak małpy i przeskakujemy wcholerę na górę.Powiedz chłopakom, żeby się spieszyli.Dranie po drugiejstronie będą próbowali nas zabić, zanim przyjdą posiłki, więc musimy miećdużo muszkietów, żeby dać sobie z nimi radę.Garrard zerknął na strzelnice.- Nikogo tam nie ma.- Jest ich paru - powiedział Sharpe - ale nie zwrócili na nas uwagi.Nie sązbyt bystrzy - dodał. I dzięki Bogu za to - pomyślał, ponieważ garstkaobrońców z załadowanymi muszkietami mogłaby zatrzymać ich i pozabijać.A po uderzeniu Morrisa lepiej byłoby mu być martwym, chyba że uda musię przekroczyć mury i otworzyć bramy.Zerknął na wały, podczas gdykolejni ludzie podciągali się na krawędz urwiska.Podejrzewał, że mur jestlekko obsadzony, zalewie linią pikiet, ponieważ nikt się nie spodziewał, żemożna się tu wspiąć.Ale zgadywał też, że kiedy pojawią się czerwone kurtki,obrońcy szybko wzmocnią zagrożony punkt.Garrard uśmiechnął się szeroko do Sharpe a.- Rąbnąłeś Morrisa?- A co innego mogłem zrobić?- Postawi cię przed sądem wojennym.- Chyba że tu wygramy - odparł Sharpe.- Jeśli otworzymy te bramy, Tom,będziemy cholernymi bohaterami.- A jeśli nie?- Będziemy martwi - odparł Sharpe zwięzle, obrócił się i zobaczył EliegoLockharta wdrapującego się na trawę.- Co ty tu, do diabła, robisz? - zapytał.- Zgubiłem się - odpowiedział Lockhart i podniósł muszkiet, który zabrałżołnierzowi na dole.- Niektórzy z twoich chłopców nie mają zbytniej ochotybyć bohaterami, więc ja i moi nadrabiamy za nich.Wspinali się nie tylko kawalerzyści Lockharta, ale też paru Szkotów wkiltach oraz sipajów, którzy zobaczyli Lekką Kompanię wdrapującą się naklif i zdecydowali do niej dołączyć. Im więcej nas, tym lepiej - stwierdziłSharpe.Policzył głowy i skonstatował, że miał trzydziestu ludzi, anadchodziło jeszcze więcej.Czas było ruszać, ponieważ nieprzyjaciel niemógł długo przysypiać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]