[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Widok Bangkoku przyciągał jak zawsze,przypominając, jak bardzo lubiłem to miasto. Wielki tygrys , jak nazywali Bang Kwang Tajowie, zżerał nas żywcem,powoli wysysając wszystkie wspomnienia.Dojechaliśmy na miejsce i natychmiast wpędzono nas do budynku.Pozostało czekanie pośród przyrdzewiałych krat.Na salę sądową wezwano mnie około godziny 12.Okazało się, że chodzi o rozpatrzenie mojej apelacji.Tak jak się spodziewałem, nie było szans, bym spotkał tu mojego szanownego obrońcę, pana Sumsaka.Nie pojawił sięteż nikt z ambasady.Posadzono mnie obok młodej tłumaczki.Procedura trwała zaledwie chwilę, w ciągu której dowiedziałem się o niezmiennej decyzji sędziów.Na koniecdziewczyna wytłumaczyła mi uzasadnienie odmowy złagodzenia kary: Jesteś bardzo niebezpiecznym przestępcą powtórzyła słowa sędziego, nie przestając serdecznie się uśmiechać.Tego samego popołudnia wróciłem do swojej klatki, z utrzymanym wyrokiem.Widok celi zamiast ulic Bangkokupogrążył mnie w czarnych myślach.Mogłem złożyć jeszcze jedną, ostatnią apelację i koniec.Game over! Dziewczynaw sądzie wyraznie przedstawiła mi argumenty sędziowskiego trybunału.Czy kolejny, najwyższy sąd mógł mieć innezdanie?.Irytacja wzrosła na myśl o Sumsaku.Nawet nie wiedziałem, co napisał w tej apelacji.Może to przez niego niezmniejszono mojego wyroku.Nie da się ukryć, że byłem już poważnie uprzedzony do tego człowieka.Cienki tajski długopis przelewał moje lęki, żale i rozterki na biały listowy papier.Napisałem list do siostry, mamy, i w końcu, najdłuższy, do Ewy.Pisanie do niej stało się rytuałem, który coraz częściejpozwalał mi się oderwać od wszystkiego wokół.Traktowałem ją jak najlepszego kumpla, dostając w zamian jeszczedłuższe i pełne zaangażowania odpowiedzi.Po kilku dniach nieustannej walki z depresją mój nastrój trochę się polepszył.Zdecydowałem się złożyć kolejny, już ostatni z przysługujących więzniowi, wniosek o apelację.Oczywiście bez pomocy znienawidzonego Sumsaka.Wong zaprowadził mnie do Taja, który znał się na tutejszymprawie i pisał takie same apelacje jak szanowni adwokaci za murem.Z tą różnicą, że nie brał za to 20 000 bathów, ajedynie 200.Dodatkowo byłem w stanie z pomocą tłumacza z nim porozmawiać i wybrać spośród kilku form tę, którawydawała mi się najlepsza. Kilka osób dostało poważne złagodzenie wyroku na podstawie wniosku Mr.Mau mówił Wong, zachęcając mniedo skorzystania z pomocy Taja.Przestawałem już wierzyć, że tutejsze sądy znają w ogóle takie słowo jak łaska.Tę ostatnią próbę podjąłem bardziejpro forma, by nie dręczyć się niewykorzystaną szansą.Prawdziwe nadzieje zacząłem pokładać w tym, co moim kolegom wydawało się niemożliwe akcie królewskiej łaski.Nie mogłem inaczej! Pogodzenie się z myślą o pozostaniu w tym świecie było ponad moje możliwości! Każdego rankastałem przed szarym murem, pokrytym kolczastymi zasiekami, tylko z jedną myślą będę wolny, wydostanę się stąd! Toprzekonanie stało się dla mnie jak mantra, powtarzana w myślach przy każdej możliwej okazji jedyny sposób na walkęze zżerającym mnie od środka potworem.Im bardziej byłem załamany, tym mocniej próbowałem wyobrażać sobie dzień,gdy znikną szare mury i zasieki.Z czasem stało się to jak narkotyk.Starałem się jak najrzadziej wracać na ziemię , gdzieczekała na mnie jedynie beznadzieja codzienności.A jeśli już wróciłem, patrzyłem z niedowierzaniem na to, co mnieotacza.Mieszkańcy Krainy Uśmiechu, którzy na zewnątrz wydawali się sympatyczni, choć nieco ciekawscy, tuzamieniali się w stada hien.%7łycie wśród tej depczącej po sobie masy nie służyło nikomu.Będąc zamkniętym w jednymterrarium z ponad tysiącem różnych dziwnych indywiduów, sam czułem się często bliski szaleństwa.A może nawet jużbyłem oszalały, a jedynie brak punktu odniesienia utrzymywał mnie w błędnych przekonaniach o swoim zdrowiupsychicznym.Gdy szedłem wąskim, zatłoczonym korytarzem, co rusz, jak demony, nawiedzały mnie te same gęby, ludzie, z którymimiałem w ten czy inny sposób na pieńku.Mijałem na przykład Francuza, z którym pokłóciłem się parę miesięcywcześniej.Już nawet nie pamiętałem o co.Po prostu coś zazgrzytało i poszło na ostro.Tu o awanturę nie było trudno.Francuz o imieniu Chris miał fatalny charakter, był przemądrzały i zawsze musiał stawiać na swoim.Czasem takiespotkania z którymś z moich ulubieńców zle się kończyły.Niewiele dało się z tym jednak zrobić, byliśmy w tymsamym bloku i nie zanosiło się, by któryś z nas miał opuścić miasto.Chris mieszkał w Tajlandii z tajską żoną.Mówił niezle w miejscowym języku i, jak twierdził, znał świetnie tutejsząkulturę.Nie uchroniło go to jednak od wdepnięcia w poważne gówno.Miał problemy z kasą, gdy jego tajscy znajomizaproponowali mu szybki, dobrze płatny interes.Miał pojechać do pewnej małej miejscowości na północy Tajlandii,wziąć przesyłkę, która zawierała około tysiąca tabletek ya-ba, i wrócić do Bangkoku.Nie chciało mu się jechać samemu.Namówił więc żonę, Mię, na jednodniową wycieczkę, oczywiście nie wspominając jej słowem o swoim planie.Po ponadgodzinie jazdy autobusem dotarli do Pak Chong.Z małego dworca pojechali do pobliskiego parku Khao Yai.Podziwialiwodospady z przejrzystą lazurową wodą, zafundowali sobie podróż na słoniach, a na koniec zwiedzili jaskinienietoperzy.Zachód słońca, na którego tle oglądali tysiące wylatujących z jaskiń nietoperzy, tworzących powietrzneserpentyny, zakończył ich wycieczkę.Wieczorem w małym guesthousie, gdzie się zatrzymali, Chris odebrał w tajemnicyprzed Mią małą przesyłkę.Rano złapali powrotny autobus do Bangkoku.Północny terminal autobusowy, gdzie dojechali,miejsce trzeba przyznać dość obskurne, mieścił się przy Kamphaeng Phet, niedaleko bazaru Chatuchak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]