[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gałęzie tłukły obolałe ciałoMonzy.Cierniste krzaki szarpały jej piekące nogi.Przeczołgała się przez lukę w gęstejroślinności i z powagą przyjrzała miejscu, w którym przyszła na świat.%7łałowała, że kiedyśnie udało jej się sprawić, by uparta ziemia wydała plon równie bujny jak rosnące tu terazcierniste zarośla i pokrzywy.Górne pole zmieniło się w martwy ugór; dolne zarosły kolczastekrzewy.Pozostałości surowego wiejskiego domku spoglądały na nią smutno ze skraju lasu;ona także posłała im ponure spojrzenie.Wyglądało na to, że czas obszedł się z nimi równie brutalnie.Kucnęła, zgrzytając zębami, gdy nadwerężone mięśnie napięły się wokółpowykrzywianych kości, i zasłuchała się w odgłosy kilku ptaków kraczących na zachodzącesłońce, patrząc, jak wiatr porusza dzikimi trawami i targa pokrzywy.Dopiero gdy sięupewniła, że miejsce jest tak opuszczone, na jakie wygląda, delikatnie rozruszałapokiereszowane nogi i pokuśtykała w stronę budynków.Z domu, w którym zmarł jej ojciec,pozostała zawalona skorupa oraz jedna czy dwie przegniłe belki.Wydawał się tak mały, żenie mogła uwierzyć, że kiedyś mieszkała w nim razem z ojcem i Benną.Odwróciła głowę isplunęła na suchą ziemię.Nie przyszła tutaj po to, by przywoływać słodko-gorzkiewspomnienia.Przyszła po zemstę.Aopata leżała w tym samym miejscu, w którym zostawiła ją przed dwoma laty, konchawciąż lśniła pod śmieciami w kącie pozbawionej dachu stodoły.Trzydzieści kroków w głąblasu.Trudno było sobie wyobrazić, że dawniej stawiała je ze swobodą i lekkością; terazciężko brnęła przez chwasty, wlokąc za sobą łopatę.Zagłębiała się w cichym lesie, krzywiącsię przy każdym kroku, a połamane wzory słonecznego blasku tańczyły na opadłych liściachwraz z zapadaniem wieczoru.Trzydzieści kroków.Wykarczowała kolczaste zarośla krawędzią łopaty, z trudemodsunęła przegniły powalony pień i zaczęła kopać.Nie byłoby to łatwe zadanie, nawet gdybymiała do dyspozycji obie dłonie i nogi.W jej obecnym stanie czekała ją ciężka przeprawapełna jęków, potu i zgrzytania zębów.Jednakże Monza nigdy się nie poddawała, niezależnieod kosztów. Masz w sobie diabła - mawiał Cosca i miał rację.Zresztą boleśnie się o tymprzekonał.Zapadała noc, gdy Monza wreszcie usłyszała głuche uderzenie metalu o drewno.Odgarnęła resztkę ziemi i połamanymi paznokciami wygrzebała z piachu żelazny pierścień.Gdy napięła mięśnie, z jej ust wydobyło się warczenie.Lodowate ukradzione ubranieprzywarło do pokrytej bliznami skóry.Właz otworzył się z metalicznym piskiem.W ziemiział czarny otwór, w głąb którego prowadziła drabina, niemal niewidoczna w ciemności.Zeszła po drabinie, przerazliwie wolno, ponieważ nie miała zamiaru jeszcze bardziejsię połamać.W mroku wymacała półkę; przez chwilę mocowała się z krzemieniem żałosnąnamiastką dłoni, aż wreszcie udało się jej zapalić lampę.Słaby blask płomienia oświetliłsklepioną piwnicę i zalśnił na metalowych krawędziach zabezpieczeń, które pozostawiłBenna.Zawsze lubił planować z wyprzedzeniem.Klucze zwisały z rzędu zardzewiałych haków.Klucze do pustych budynkówrozsianych po całej Styrii.Do kryjówek.Półka biegnąca wzdłuż lewej ściany była najeżonaostrzami, długimi i krótkimi.Monza otworzyła stojącą obok skrzynię.Ubrania, starannieposkładane, nieużywane.Wątpiła, by teraz pasowały na jej wyniszczone ciało.Dotknęłajednej z koszul Benny, przypominając sobie, jak wybierał jedwab, z którego ją uszyto, i wświetle lampy zobaczyła własną prawą dłoń.Chwyciła parę rękawiczek, jedną wyrzuciła, adrugą włożyła na zmasakrowaną kończynę, krzywiąc się podczas dopasowywania palców.Mały palec wciąż uparcie sterczał.W głębi piwnicy piętrzyła się sterta dwudziestu drewnianych skrzyń.Zbliżyła sięchwiejnie do pierwszej z nich i zepchnęła wieko.Zalśniło złoto Hermona.Góry monet.W tejjednej skrzyni znajdowała się mała fortuna.Delikatnie dotknęła opuszkami palców bokuswojej czaszki, wymacała krawędzie monet.Złoto.Można je wykorzystać na znacznie więcejsposobów poza poskładaniem głowy do kupy.Zanurzyła dłoń w monetach i patrzyła, jak przesypują się jej między palcami.Trudnosię przed tym powstrzymać w obliczu całej skrzyni pieniędzy.To będzie jej broń.A także.Powiodła dłonią w rękawiczce po ostrzach na półce, a następnie sięgnęła po jedno znich.Długa szpada z solidnej szarej stali.Nie była kunsztownie zdobiona, ale Monza i takdostrzegła w niej grozne piękno.Piękno przedmiotu idealnie spełniającego swoją funkcję.Tobyła szpada od Calveza, wykuta przez najlepszego fachowca w Styrii.Podarowała ją Bennie,chociaż nie potrafił odróżnić dobrego ostrza od marchewki.Nosił ją przez tydzień, po czymzastąpił jakimś absurdalnie drogim żelastwem z idiotycznym pozłacanym koszem.To właśnie jego usiłował dobyć, gdy go zabito.Zacisnęła palce wokół zimnej rękojeści, nieprzyzwyczajona do używania lewej dłoni,po czym wysunęła ostrze z pochwy na kilka cali.Zalśniło jasno i chętnie w blasku lampy.Dobra stal zgina się, ale nigdy nie łamie.Dobra stal zawsze jest ostra i gotowa.Dobra stal nieczuje bólu, żalu, a przede wszystkim wyrzutów sumienia.Poczuła, że się uśmiecha.Po raz pierwszy od miesięcy.Po raz pierwszy odkąd strunaGobby z sykiem zacisnęła się wokół jej szyi.A zatem zemsta.RYBA WYCIGNITA Z WODYZimny wiatr nadciągał od strony morza, mocno uderzając w nabrzeże Talinsu.Nie było toprzyjemne dla kogoś, kto nie miał grubego ubrania, a Dreszcz zdecydowanie należał do takichosób.Mocno owinął ramiona cienkim płaszczem, ale niepotrzebnie się kłopotał, nic tobowiem nie dało.%7łałośnie zmrużył oczy pod wpływem kolejnego podmuchu.Dziś zasłużyłna swoje miano.Nie pierwszy raz w ciągu ostatnich tygodni.Pamiętał, jak grzał się przy ogniu na Północy w wygodnym domu w Uffrith, zbrzuchem pełnym mięsa i głową pełną marzeń, rozmawiając z Vossulą o cudownym mieścieTalins.Wspominał to z pewną goryczą, gdyż to właśnie przeklęty kupiec o wilgotnychoczach, który snuł słodkie opowieści o swojej ojczyznie, namówił go na koszmarnąwycieczkę do Styrii.Vossula powiedział mu, że w Talinsie zawsze świeci słońce.Właśnie dlatego Dreszczprzed wyjazdem sprzedał gruby płaszcz.Przecież nie chciał się spocić, prawda? Gdy terazdrżał jak zwinięty jesienny liść ledwie trzymający się gałęzi, odnosił wrażenie, że Vossulanieco rozminął się z prawdą.Dreszcz patrzył, jak niespokojne fale gryzą molo, obryzgując lodowatą mgiełką kilkagnijących skifów, które trzęsły się przy gnijącym nabrzeżu.Słuchał trzeszczenia linokrętowych, skrzeczenia chorych morskich ptaków, grzechotania niedomkniętych okiennicporuszanych wiatrem, stękania i pomrukiwania otaczających go mężczyzn.Wszyscy onikręcili się po nabrzeżu, wypatrując jakiejkolwiek pracy.Trudno wyobrazić sobie bardziejżałosne zgromadzenie.Brudni i wychudzeni, ubrani w poszarpane szmaty, o pokurczonychtwarzach.Desperaci, tacy jak Dreszcz.Tylko że oni się tutaj urodzili, a on był na tyle głupi,by samemu wybrać taki los
[ Pobierz całość w formacie PDF ]