[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potykałem się bowiem o wszystko o szyny, druty, semafory, dźwignie, hydranty, a nawet o perony tam, gdzie nie powinno ich być.W dodatku z twarzy i dłoni zaczął spływać mi palony korek, którym wcześniej je natarłem, a palony korek smakuje tak, jak należałoby się tego spodziewać, nie mówiąc już, że piecze, kiedy dostanie się do oczu.Nie groziło mi tylko jedno niebezpieczeństwo szyny pod napięciem, ponieważ nie było prądu.Bez trudu znalazłem płot po drugiej stronie torów – po prostu na niego wpadłem.Zsunąwszy się na ulicę, ruszyłem w lewo w kierunku zapasowych schodów, które, jak mi powiedziano, kończyły się na małym podwórku.Odszukałem to podwórko, wszedłem tam i przywarłem do ściany.Schody dostrzegłem w odległości jakichś sześciu metrów ledwo widoczne na tle nieco jaśniejszego nieba, nagie, ponure i kanciaste wznosiły się zygzakami, które ginęły w mroku.Ich najniższe dwa czy trzy biegi kryły się w cieniu wysokich murów.Stałem tam ze trzy minuty, zdradzając tyle oznak życia, co Indianin z drewna.Poprzez szum wody w rynnach i bębnie-nie deszczu na moich ramionach wreszcie usłyszałem jakiś szmer szurnięcie buta na chodniku, jakby ktoś zmieniał pozycjęDźwięk się nie powtórzył, ale to mi wystarczyło.Ktoś stał pod najniższym spocznikiem schodów.Bardzo by mnie zdziwiło, gdyby okazał się człowiekiem Bogu ducha winnym, który się tam ukrył w trosce o swoje zdrowie.Miało to się dla niego źle skończyć, ale martwym już na niczym nie zależy.Choć jego obecność mogła być dla mnie groźna, to jednak nie odczuwałem obawy czy zawodu, a tylko ogromną satysfakcję i nieopisaną ulgę.Fakt, podjąłem wielkie ryzyko, ale potwierdziły się moje przypuszczenia.Doktor Gregori postępował dokładnie tak, jak przewidziałem w rozmowie z Generałem i Hardangerem.Wyjąłem z pochwy nóż i sprawdziłem go kciukiem miał czubek lancetu i ostrze skalpela.Był bardzo mały, lecz dziesięć centymetrów stali zabija równie skutecznie jak najdłuższy sztylet czy najcięższy miecz, jeżeli się wie, gdzie i jak uderzyć.Ja wiedziałem.A na dziesięć kroków celniej rzucam nożem niż strzelam z pistoletu.W kilkanaście sekund pokonałem pięć z sześciu metrów dzielących mnie od schodów, sunąc tak cicho jak cień płatka śniegu w księżycową noc.I wówczas dość wyraźnie zobaczyłem tego człowieka.Stał pod pierwszym spocznikiem schodów próbując znaleźć choćby niewielką osłonę przed deszczem.Z pochyloną głową, jakby na szyi miał ciężki łańcuch , zdawał się drzemać.Wystarczyło, żeby spojrzał w bok, od razu by mnie zauważył.Ale przecież nie będzie tak usłużnie stał w nieskończoność.odwróciłem nóż ostrzem do góry i zacząłem się wahać.Wahałem się, chociaż w grę wchodziło życie Mary.Nie miałem wątpliwości, że ten człowiek, kimkolwiek był, zasłużył sobie na śmierć.Ale jak tu zabić nożem człowieka, który drzemie i niczego się nie spodziewa, jeśli nawet na to zasługuje.? Przecież to nie wojna.Cichutko jak myszka wyjąłem webleya, chwyciłem go za lufę i zamachnąłem się, celując w miejsce tuż za lewym uchem, pod ociekające wodą rondo kapelusza, a ponieważ byłem zły na siebie za tę bezsensowną niechęć do użycia noża, przyłożyłem temu facetowi naprawdę dość mocno.Odgłos przypominał uderzenie siekierą w pień drzewa.Kiedy padał, podtrzymałem go i delikatnie ułożyłem na ziemi.Nie obudzi się przed świtem, a może nawet nigdy.Nieważne.Ruszyłem po schodach w górę.Nie śpieszyłem się zbytnio.Pośpiech mógłby źle się skończyć.Szedłem wolno, po jednym schodku, cały czas patrząc w górę.Byłem zbyt blisko celu, żeby sobie pozwolić na brak rozwagi, który prawdopodobnie zniweczyłby wszystkie moje wysiłki.Na szóstym czy siódmym piętrze jeszcze zwolniłem, lecz nie ze względu na ból nogi czy brak tchu, co też było prawdą,ale po prostu na ścianie w górze spostrzegłem jakieś rozproszone światło.Nie miało prawa tam być, w ogóle nie powinno być żadnego światła, bo w całym śródmieściu Londynu wyłączono prąd.Jeżeli duchom wolno mieć czarne twarze - choć podejrzewam, że na mojej pojawiły się już jasne pasma - to następne piętro pokonałem jak duch.Zbliżając się do światła zauważyłem, że nie pada z okna, lecz z drzwi wykonanych z żelaznych prętów.Zadarłem głowę i ostrożnie zajrzałem do środka.Drzwi znajdowały się na poziomie potężnych stalowych dźwigarów, które łukiem spinały ściany dworca u podstawy dachu.Wewnątrz paliło się kilkanaście lamp - słabe, niewielkie pojedyncze światła, które jedynie podkreślały mrok prawie całkowicie wypełniający ogromną halę.Sześć lamp wisiało bezpośrednio nad hydraulicznymi odbojami tam, gdzie kończyły się tory, i wówczas zrozumiałem, że to lampy awaryjne, zasilane z akumulatorów, włączające się automatycznie w wypadku braku prądu.Fakt ten dostatecznie wyjaśniał pochodzenie światła i byłem pewien, że się nie myliłem.Przez jakiś czas patrzyłem na geometryczną siatkę pokrytą sadzą dźwigarów, ginącą w nieprzeniknionych ciemnościach w głębi hali dworca, a potem lekko popchnąłem drzwi, próbując je otworzyć.Te przeklęte drzwi ustąpiły, aleskrzypnęły jak szubienica w wietrzną noc, oczywiście szubienica z wisielcem.Przestałem myśleć o zwłokach i cofnąłem rękę.Dość tego hałasowania.Drzwi jednak na tyle się uchyliły, że dojrzałem za nimi stalowy balkon i odchodzące od niego pionowo dwie żelazne drabinki.Jedna łączyła go z drugim pomostem dla czyścicieli okien, biegnącym tuż pod ogromnymi świetlikami, druga zaś z kładką dla elektryków, zawieszoną mniej więcej na poziomie najwyższych lamp w hali dworca.Dobrze o tym wiedzieć, może mi się przydać.Wyprostowałem się.Czekało mnie jeszcze co najmniej sześć pięter wspinaczki, zanim znajdę coś naprawdę interesującego.Ramię, które chwyciło mnie za szyję i zaczęło dusić, musiało należeć do goryla, wprawdzie ubranego w koszulę i marynarkę, ale mimo wszystko goryla.W pierwszej chwili, obezwładniony szokiem i bólem, pomyślałem że zmiażdżymi gardło.Nim zdobyłem się na jakąkolwiek reakcję, otrzymałem cios w nadgarstek twardym metalowym przedmiotem - webley wypadł mi z ręki, odbił się od spocznika i poleciał w dółNawet nie słyszałem, kiedy uderzył w jezdnię
[ Pobierz całość w formacie PDF ]