[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Kto daje chleb człowiekowi pojmanemu w walce, ten czyni sobie z niego sługę.Nie niewolnika do pracy, ale wojownika gotowego dobyć miecza na skinienie ręki.Kiedy przyjąłem wasz chleb, uznałem was za swoich prawowitych panów.Pomiędzy takimi nie dochodzi do zdrady, jak bowiem sługa może zdradzić pana? Ja, Loketh, jestem teraz mieczem w waszych rękach, człowiekiem na waszych usługach.Dla mnie to podwójna korzyść, bo jako osoba bezużyteczna nie miałem nigdy swojego pana, nikomu nie przysięgałem.Zresztą czy w obliczu Morskiej Panny i jej dworzan, którzy słyszą myśli, człowiek może używać fałszywego języka, chociażby zadawał się z Cieniem i przywdział Płaszcz Zła?- Ma rację - dodała Karara.- Jego umysł jest otwarty.Nawet gdyby chciał, nie zdołałby ukryć myśli przed Tauą i Tino-rau.- W porządku, zgadzam się.- Ross rozejrzał się po półce.Na drugim jej końcu złożyli stos pojemników.Powiedział Kararze, że powinna stąd odejść.- Ale dokąd mam iść? - zapytała łagodnie.- Ludzie z zamku ciągle przeszukają szczątki okrętów.Wątpię, czy ktoś wie o tej jaskini.Ross wskazał głową na Loketha.- Ale on wiedział, prawda? Nie chciałbym, żebyś tu wpadła w pułapkę.No i nie chciałbym stracić zapasów.Zawartość tych pojemników może nam wszystkim uratować życie.- Równie dobrze możemy je zatopić przy ścianie, obciążając sieć.A później, jeśli trzeba się będzie stąd zabierać, wystarczy je wyciągnąć.Spokojna głowa, to moja działka.- Uśmiechnęła się do niego szelmowsko.Ross dał za wygraną.Dziewczyna miała rację.Czuwanie nad zespołem delfinów i wszystko, co dotyczyło morza, rzeczywiście należało do jej kompetencji.Był zły, że mu o tym przypomniała, ale nie mógł jej słowom odmówić słuszności.Pomimo chromej nogi, Loketh zadziwił Rossa zręcznością.Uwolniony z więzów, przywołał Ziemianina do tej samej niszy, z której przedtem po kryjomu obserwował Kararę.Wskoczył do środka i po sekundzie znikł mu z oczu.Ross zaraz podążył w jego ślady, bo okazało się, że nie jest to wcale nisza, ale początek długiej szczeliny wiodącej w górę jako przewód wentylacyjny, już kiedyś wykorzystywany do przejścia.Mroku nie rozjaśniało żadne światło, ale tubylec nakierował ręce Rossa na wyciosane w kamieniu zagłębienia, pomagające we wspinaczce.Loketh ruszył pierwszy.Piął się po prymitywnej drabinie, aż zniknął w ciemności.W tej czarnej tubie niełatwo było mierzyć czas i odległość.Aby się choć z grubsza orientować, Ross liczył wgłębienia.Wyszkolenie pozwalało mu odruchowo rejestrować takie szczegóły.Zapamiętanie drogi prowadzącej na wrogie terytorium stanowiło konieczność.Ross nie miał pojęcia, do jakiego celu używano pierwotnie tego szybu.Jednak fortece na Ziemi także miały swoje tajemne przejścia na wypadek oblężenia.Coraz mocniej wierzył, że ci obcy mają wiele wspólnego z jego własną rasą.Doliczył do dwudziestu, kiedy zmysły, zaalarmowane przez instynkt i lata ćwiczeń, podpowiedziały mu, że tuż nad nim jest wyjście.Panowała jednak nadal głęboka ciemność, tak gęsta, że prawie namacalna.Ross omal nie krzyknął, bo kiedy sięgał ku nowemu wgłębieniu, czyjeś palce schwyciły go za nadgarstek.Wspomagany tym chwytem, macając rozłożonymi ramionami ściany, wydostał się do poziomu przejścia.Daleko z przodu zobaczył mdłą, szara jasność.Zakaszlał i kichnął, kiedy odetchnął pyłem z poruszonych kamieni.Poczuł teraz uścisk na ramieniu.Loketh z zadziwiającą siłą postawił Ziemianina na nogi.Stali teraz w tunelu sięgającym wysoko ponad głowy, tyle że wąskim, niewiele szerszym od ramion Rossa.Nie umiał stwierdzić, czy to naturalne przejście w skale, czy ktoś je celowo wydrążył.Loketh znów poszedł przodem; cień jego sylwetki podskakiwał miarowo w takt sprężystego kuśtykania.Ziemianin nie mógł się nadziwić szybkości i sprawności tubylca.Loketh był ułomny, lecz sposobem poruszania świetnie dostosował się do swojego kalectwa.Zrobiło się jaśniej.Po prawej stronie Ross zauważył szerokie na jakieś dwa palce szpary w skale.Gdy zajrzał do jednej z nich, zobaczył tylko pustkę, z dołu jednak dobiegał szmer morza.A zatem ten swoisty korytarz musiał biec w ścianie klifu nad plażą.Zniecierpliwiony szept z przodu kazał mu przyspieszyć kroku.Dotarli do podnóża schodów o wąskich i stromych stopniach.Loketh zwrócił się do tych stopni bokiem.Wczepił się w kamień wyciągniętą dłonią, jakby miała ona właściwości przylepne, mogące mu pomóc utrzymać równowagę.Po raz pierwszy chroma noga stanowiła poważną przeszkodę.Ross znowu zaczął liczyć.Dziesięć, piętnaście.potem znowu ogarnęła ich ciemność.Wreszcie wynurzyli się z głębokiej jak studnia czeluści i stanęli w okrągłym pomieszczeniu.Ziemianin przysłonił oczy, kiedy błysnęło ostre światło.Loketh postawił na skalnym gzymsie jarzący się mętną poświatą kaganek i Ross doszedł do wniosku, że wrażenie jasnego rozbłysku wynikło z nagłego wyjścia z mroku.Hawaikańczyk naparł całym ciałem na przeciwległą ścianę.Widać było napięte mięśnie jego ramion.Wreszcie ściana drgnęła i ruszyła pod naciskiem tak powoli, jakby szczupłym rękom tylko z najwyższym trudem udawało się pchać ciężką płytę albo jakby należało w tym miejscu zachowywać szczególną ostrożność.Zobaczyli przed sobą wąskie przejście.Blask kaganka sięgał jedynie kilka kroków w głąb ciemnej przestrzeni.Loketh skinął na Rossa i ruszyli.Na ścianie po lewej widniały otwory, z których wydobywało się słabe światło.Te prześwity były rozmieszczone zupełnie chaotycznie.Ross przyłożył oko do jednego z otworów i sapnął głośno.Stali powyżej zamkowego dziedzińca.Ross całą uwagę skupił na rozciągającym się w dole widoku.Oglądał niegdyś na obrazach sceny przedstawiające życie feudalnego zamku.To, co tu widział, wydawało się dość podobne, ale po jakimś czasie dało się zauważyć liczne różnice.Ross zobaczył zwierzęta - czy naprawdę zwierzęta? - zaprzęgnięte do wozu.Miały sześć kończyn, chodziły na czterech, a pozostałe dwie krzyżowały na piersi.Zamiast uprzęży zarzucono im na ramiona osobliwą siatkę, przymocowaną do skrzyżowanych kończyn
[ Pobierz całość w formacie PDF ]