[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Oto stoi on  bożek zastoju!  przypominała znów słowa Leny.I pomyślało jej się znów, że pod jego to spojrzeniem wypijał Woyda czarę swoją, by siętam oto wnet potem zwalić  u tamtych drzwi.Wzrok jej wbił się w to miejsce na dywanie, wplątał się w jakieś jego arabeski i nie mógłsię z nich wyrwać, trwodze samej na przekór.A równocześnie odżywała w pamięci ta Woydy opowieść, powtarzana niedawno ustamiLeny: o życiu zaklętym w bezruch i fałsz, o serc kobiecych zakłamaniu urocznym.Słuchałatego niby bajki na pół znanej o pięknej młodości zaklętej w szklaną trumnę: o tym, że gdyserce kobiety zastygło, cały świat zamarł w bezruchu.Wyciągnęły się wtedy ręce po tenponętny owoc piękna, usta nazbyt prędko rozgryzły w nim robaka.Bo jakiż to osad został potym wszystkim z onej wyobrazni kobiet, która za życie im stała, piękno wysokie roi, a zło wdopuszczeniach myśli wylęga potworne.Oto powracały do pamięci te diabły, co jak złośliwemałpy powdrapywały się na wieżyce kościołów i wychylają zza każdej wnęki swe złe mordy,by tam, gdzie wieża urywa się, nieba nie dosiągłszy, by tam właśnie.Otrząsła się grozą. Nie sąż to kobiety?  przyniósł dziwnie błysk przerażenia. Najczujniejsze, przeczuwające sumienia życia!  odwróciła się myśl na wspak przypo-mnieniem i tych słów Leny.W zalęknieniu instynktów stawała przed nią właściwa tajemnica życia: zagadka samej sie-bie.I ogarnęła ją po raz trzeci już tutaj niesamowita trwoga przed złem zatajonym w myślach iczuciach.Jakby za każdym słowem, śmiechem i porywem wśród tych ludzi, za każdym odde-chem wśród nich zaczerpniętym przybywało tego niepokoju.Zaś to, co mówił baron  nieprzypominaż się to, mimo wszystko, mrowiem niepewności? nie wiedzież hardą żądzą szczę-ścia w dymne kłęby na pół zrozumiałych wzgard i nienawiści dla tego szczęścia wrogów:hien i szakali, jak ich obzywał?.Pośród tych tu ludzi z początkowych słów, śmiechów i porywów błahych czyniło się jużusypisko ruchome gdzieś ku dołom rwącej lawiny.A w tym zalęknieniu  Lena, która po swych górnych opowieściach tak rychło u boku mę-ża dręczyła siebie niżącym myśli dopustem, że oto w przechodniego mężczyzny ramionach igdzie indziej leży: ta Lena wiedzmą wydała jej się w tej chwili.I oto gdy zimne ciało wiedz-my teraz może znów swą służbę sprawuje, coś się od niej ptakiem odrywa, w ponocnego97 nietoperza wraz zamienia i tu się oto błąka  pod drzwiami  gdzie on skończył.Zaś tamta,druga, z jej dygotem i trzepotaniem się zwichrzonego życia  strzygą jej się wręcz wydała.Te myśli urojenia, czepiwszy się rozjątrzonej wyobrazni, prawie że zwidem się stawały.Owe ćmy i nietoperze, które czaiły się tu jakby po ciemnych kątach na każdą chwilę wyczer-pania, zjawiły się znów  tym razem z taką siłą, że stają się dla oczu rojem cieni błąkającychsię cicho w oćmie pokoju.Zaś tam, na dywanie, skąd się wzrok dotychczas oderwać nie dał i ledwie dłonią przysło-nić pozwolił, tam pode drzwiami  leży Woyda tej chwili: wystarczy może tylko rękę opu-ścić, aby ujrzeć powalonego kłąbem w skurczu zatrucia.A wokół tego miejsca strzyga sięsnuje; krew, z ust jego wąską strugą płynącą, niucha strzyga zwiewnymi chrapy, tą twarząpopielną i złotym wybłyskiem okrągłych oczu: dopada i trzepie się bezszelestnie  z cichym,mysim piskiem nietoperza.A gdy to widzi wyobraznia, szyję skręciło znów nagle, każąc się obzierać na ten czarnosz-klisty łeb i gały w nim białe: patrzeć czujnie w oczekiwaniu jednego słowa, które hakiemczepiło się wyobrazni.Widzi najwyrazniej: poruszają się oto szerokie, krwią odęte wargi  czerwony pysk wyci-ska z kukły to słowo czarnoksięskie: Abrakax!.Wysiłek śmiechu nad sobą za to urojenie przeszedł natychmiast w chichot szarpany i urwałw spazmie krótkim, stłumionym w poduszkach.Cisza nocy stała się jak struna głucho dudniąca, uderzana biciem jej serca, a zakończonatłumionym przyjękiem oddechu i wypraszalnym bełkotem, rzucanym w noc milczącą jakprzepaść.Opadła głowa na poduszkach, w tył się jakoś osunęła na sprężonej szyi, omotała,blada, włosów nieładem: z szeroko rozchylonych ust wyrzucało się spiekłe tchnienie gorącz-ki, ołowiane ciężary położyły się na oczach, potem zlewało czoło.Nad głową uśpioną rozpo-starł lęk czarny swe trzepoczące skrzydła.Niebawem wszystko zgłuchło wokół niej jeszcze bardziej, jakby kto zaparł cicho ostatniewrota jawy.Ujrzy się przy ognisku: zatulona, drżąca, jakby spod słoty i szarugi wielkiej tu sięprzedarła  przez te dymy gęste naokół, z których wysuwają się kołem wąskie mordy i żarząbezlikiem ślepia krągłe w zielonawych rozbłyskach.Ogień, dziwnie mocny na tle tej nocydymnej, łopoce się w purpurowych płacht rozdarciu i trzaska wciąż od tego roju ciem i nieto-perzy, co się wtrzepują w niego bez końca.Widzi Lenę tuż obok: ciałem gołą, ledwie włosów płowych wiechą na karku przysłoniętą;grzeje w blasku czerwonym boki tłuste, o skórze lśniącej i jak na bębnie opiętej; waży w dło-niach piersi, czy rychło zwisać poczną; pluska się po udach dłonią ciepłą, jak gdyby powie-dzieć chciała:  to jest jedyna prawda nasza!. Naprzeciw, przez rozwiew płomieni co chwilawidny, leży brat jej: wyciąga ramiona ciężkie, zagrzewa przed ogniem kułaki brązowe, ziew-nie przerazliwie i powala się na grzbiet, jak ten niedzwiedz w klatce zanudzony.Tuż obokzebrał się wąsko w garb wielki nad kijami dziad Leny; grzeje przy ogniu członki chude,śmiercią stygnące, i kiwa głową jak zegar wahadłem: niemy, głuchy, ślepy.Oto wchodziprzez kłęby dymów ktoś obcy: na postać chmurną purpura ogniska narzuciła płaszcz blasku;przylegał oczami do Leny; a gdy zasiadł do ognia, zdał się przerażony tym, co czyni; chwiałsię, słaniał i powalił wreszcie u nóg jej: i tak też i pozostał w cieniu jej ciała.Lecz oto wcho-dzi przez dymy ktoś drugi, już nie na Lenę, lecz na nią samą spozierający mdłym uśmiechemznużenia: poznała wraz z tym otrząsem mroznym, z jakim powracało zawsze wspomnienietamtej chwili.On tymczasem siada za blisko ognia; a jej tężeją ręce bezradne, głos zamiera naustach: i tak patrzeć musi, jak płomienie chwytają się jego rękawów, oplatają pierś i buchająjuż ponad głowę.Wyciąga ku niej ramiona płonące i z matołczym chichotem na ustach za98 ręce chce ją chwycić, w ogień szarpnąć.A oni wszyscy są tak dziwnie spokojni, jak gdybynikt tego nie widział.Za nimi, w dymach czynił się tymczasem ruch wśród tych ślepi żarzących się wokoło; zga-sły nagle wszystkie: i kołem obsiadły ognisko gromady panów i dam o twarzach przymilnychgości dzisiejszych.A spojrzenia ich zwracały się zgodnie w jedną stronę.Szedł z twarzą bladą i suchą jak płótno i sztywnymi baki, a w gołej jamie tych włosów za-ciskały się wargi tak, że ust wcale widać nie było.Wszystko gięło się przed nim  mijał zpogardą.A gdy się do niej przysiadł, stężała w trwodze.Wyciągnął rękę, pochyliła się do niej. Wszyscy to czynili  rzekł sucho  ilu ich tu widzisz.Zaś ty musisz: nie dla siebie tylko.Bacz, by na twarzy nie czytano przerażenia: szakale patrzą.Uszu przychyl, oczy spuść:dziecko twoje. Jezu! Milcz.Błysły mu oczy czerwonym odbiciem płomieni.I splunął w ognisko. Wszyscy mi tu kwoli czynią dla swoich tam przyczyn, o które nie dbam: głodu, ambicjiczy kobiet.Więc i o twoje błahe przyczyny nie stoję.Wszyscy mi tu nie tylko kwoli czynią,ale i po myśli [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl