[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Są dwa – zawołał Giri.– Cholera!– Ten ciągle nie może wyliczyć – powiedział Banichi.Samolot numer jeden wracał.Złapał ich na otwartym stoku.Banichi, Jago, Cenedi i cała reszta spokojnie celowała, prowadząc samolot na muszkach – w ostatniej chwili Cenedi powiedział:– Za osłoną silnika.Otworzyli ogień.Strzały odbiły się echem od przeciwległego wzgórza.Samolot przeleciał im nad głowami i nie zrzucił bomb.Minął szczyt wzgórza i w sekundę później ziemią wstrząsnął głośny wybuch.Nie było żadnych wiwatów.Drugi samolot nadlatywał szybko i znów trzeba było uciekać, wybierając drogę wśród skał.Znowu zagrzmiało.Wydawało się, że to grzmot.Nadleciał drugi samolot i zrzucił bomby.Za wcześnie.Trafiły w szczyt wzgórza.Wtedy zjechali ostro w dół wąskim żlebem, co jeszcze bardziej utrudniło samolotowi zadanie.Usłyszeli, że się zbliża.Silnik mu się krztusił, a w oddali dudnił przetaczający się grzmot – to musiał być grzmot.Samolot jest uszkodzony, pomyślał Bren.Coś z nim jest nie tak.Boże, w tym cała nadzieja.Nie sądził, że rzuci bomby.Patrzył, jak przecina wąski pasek nieba, widoczny w górze.Wtedy tuż nad nimi nastąpił wybuch.Nokhada rzuciła się w bok.Coś ostrego uderzyło Brena w ramię, a jadący obok niego ateva bez żadnego powodu spadł na ziemię.Bren zobaczył błyskawicznie zbliżające się krzewy i podniósł rękę, żeby osłonić twarz.Nokhada popędziła w górę i zatrzymała się obok Babsa.Bren był na wpół ogłuszony wybuchem, ale mimo to słyszał, jak jakiś mecheita kwiczy z przerażenia czy bólu.Obejrzał się – w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą się znajdował, zobaczył kilku jeźdźców.Spróbował zawrócić, Nokhada miała jednak inne zdanie i uparcie go nie słuchała.Potem ci inni jeźdźcy dołączyli do nich.W dalszym ciągu jednak widział Banichiego; wśród spieszonych atevich dostrzegł Jago i usłyszał pojedynczy strzał.Kwik urwał się nagle, zostawiając po sobie ciszę i dzwonienie w uszach.Po chwilowym zamieszaniu i jeszcze jednym kółku zatoczonym niechętnie przez Nokhadę, wszyscy znaleźli się w siodłach i ponownie ustawili w kolumnę.Jeden z jeźdźców podjechał do czoła i złożył raport Cenediemu i Ilisidi.Trzech martwych, wśród nich Giri.Bren poczuł wtedy – właściwie nie wiedział, co.Cios w żołądek.Utratę kogoś, kogo znał, pewnej stałej, kiedy wszystko wokół się zmieniało.Odczuł to osobiście, zarazem jednak cieszył się, że to nie Banichi ani Jago, miał też niejasne wrażenie, że jego poczucie straty wynika z egoizmu i jest oparte na ludzkich kryteriach, nie mających nic wspólnego z man’chi czy uczuciami lub brakiem uczuć atevich.Nie wiedział już, co jest dobre, a co złe.Bolała go głowa.W uszach mu wciąż dzwoniło, a powietrze, którym oddychał, śmierdziało dymem i prochem.On sam i Nokhada byli pokryci ziemią, choć znajdowali się tak blisko czoła kolumny.Ziemią i kawałkami liści.Bren nie był pewien, czym jeszcze, i nie chciał tego wiedzieć.Pamiętał tylko wybuch bomby, falę powietrza i odłamków, wybuch, który połączył się w jedno z wybuchami na drodze.Przypomniał sobie, że coś mocno uderzyło go w ramię.Wciąż bolało.Ta pojedyncza celna bomba to szczęśliwy przypadek.Więcej już się to nie powtórzy.A może przy kolejnym ataku.Nie wiedział, jak daleko jeszcze mają jechać ani jak długo wrogowie mogą podrywać samoloty z lotniska w Maidingi i atakować, podczas gdy oni nie mogli nic, ale to zupełnie nic na to poradzić.Drugi samolot jednak nie wrócił – nie wiadomo, czy rozbił się w górach, czy dotarł na lotnisko.Tymczasem grzmiało coraz głośniej.Po chwili pojawiło się więcej chmur, a wraz z nimi najpierw zimny podmuch, a potem deszcz i grzmoty.Jeźdźcy wokół Brena sięgnęli do juków, nie zsiadając na ziemię, wyciągnęli czarne plastikowe peleryny i zaczęli je wkładać przy pierwszych spadających kroplach.Bren miał nadzieję, że też dostał coś takiego i znalazł pelerynę w juku przy kolanie.Ktoś o niego zadbał – była przecież pora zimnych górskich deszczów.Wydobył pelerynę, gdy zaczęło padać, włożył ją przez głowę, przykrył siebie i siodło i zapiął pod szyją w chwili, kiedy zaczął się chłodny potop, oślepiające gwałtowne podmuchy wiatru i woda ściekająca po szyi.Plastik zatrzymywał ciepło ciała jego i Nokhady, wiatr i chmury przykrywające wzgórza stanowiły ochronę przed samolotami, a jeśli nawet Bren drętwiał z zimna w miejscach, gdzie plastik przylegał mu do ciała albo szarpany wiatrem podwijał się, odsłaniając koszulę i kaftan, które zaczynały już przemakać, to każda niedogodność spowodowana przez burzę była lepsza od ataków z powietrza [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl