[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Mamnadzieję, że tym razem ci się noga powinie.- Wypluj te słowa!- Masz rację.Mam więc nadzieję, że podpiszesz korzystny kontrakt i od razuzarobisz milion.- To już lepiej.Może kupiłbym ci wtedy coś ładnego.Chciałabyś? Coś na-prawdę ładnego.- Kiedy wracasz?- Za parę dni.- Gdzie teraz jesteś?- W Chicago, jak poprzednio.- A dokładniej?- W pokoju hotelowym.- A wiesz, gdzie ja teraz jestem?- Nie.Myślę, że mi powiesz.- Leżę w łóżku.I wiesz co mam na sobie?- To także mi powiesz?456- Nic.Leżę całkiem naga.A wiesz, gdzie trzymam rękę?- Słucham z uwagą.- Uhm.To takie przyjemne.Ach.To bardzo przyjemne.Cauldwell przycisnął mocniej słuchawkę do ucha.- Mów dalej - rzekł.- Nie przerywaj.Chmury powoli wędrowały na zachód - olbrzymie cumulonimbusy, ciemne inabrzmiałe, od dołu spłaszczone jak podstawa kowadła.We wszystkich oknachna tyłach domu parapety wyłożono grubymi, obciągniętymi skajem poduchami,przez co upodabniały się do miękkich siedzeń.Paula rozsiadła się na jednym znich, podłożyła sobie pod plecy poduszkę, podciągnęła kolana i oparta ramieniemo futrynę obserwowała powolną wędrówkę chmur po niebie.Głowę odchyliła wbok i przytknęła do szyby.Czuła się tak, jakby wreszcie znalazła sobie bezpiecz-ne schronienie.Siedziała tak samo, gdy niebo w końcu się przetarło i zaczęło stopniowo ciem-nieć, przybierając odcień granatu.Wodziła wzrokiem za chmarami ptaków odla-tujących gdzieś na noc.Kiedy słońce zaszło i tylko nad horyzontem pozostał sze-roki pas jaśniejszego błękitu, w górze pojawiły się pierwsze migocące gwiazdy.Pózniej zaś, w miarę zapadania ciemności, rozbłyskało ich coraz więcej i więcej,jakby szron osiadał na gładkiej powierzchni ziemi.Do pokoju wszedł Alan Mountjoy i zakomunikował, że obiad czeka na stole.Paula nie odpowiedziała, nawet nie spojrzała na niego.Tamten pochylił się i zaj-rzał jej w twarz.- Dość tego! - syknął.- Chodz do kuchni, obiad stygnie.Co się z tobą dzieje?Dziewczyna szybko odwróciła głowę.- Odpierdol się, kutasie! - parsknęła.Zachichotała nagle, jak dziecko zmieszane swoim wybuchem wściekłości.Za-patrzyła się z powrotem na gwiazdy, jak gdyby szukała w nich natchnienia.Przez cały dzień oglądali wiadomości różnych stacji telewizyjnych.Rachelzadzwoniła do siedziby Ruchu na Rzecz Pokoju i przedstawiła się jako reporter-ka.Powiedziano jej, że wiec ma się rozpocząć o drugiej, a Holman będzie prze-mawiał około trzeciej.Nie zamierzał przylecieć helikopterem, ale przyjechaćsamochodem, mniej więcej o wpół do trzeciej.457- Może kombinują coś zrobić z samochodem? - podsunęła dziewczyna.- Kto wie? Ja jednak w to nie wierzę.- Guerney nalał dwie porcje brandy dokieliszków i jeden z nich podał Rachel.- Niczego nie możemy być pewni.Wkażdym razie nie musisz tam ze mną iść.- Wiem - odparła, pociągając łyk alkoholu - ale mogę, skoro do tej pory dzia-łaliśmy razem.Wcale się nie zdziwiła, że Guerney może spać.Charakteryzowała go niemalzwierzęca umiejętność poszukiwania ucieczki w sen.Ona nie potrafiła zasnąć.Leżała, wsłuchując się w miarowy rytm jego oddechu, i próbowała sprecyzowaćswoje odczucia.Była zdezorientowana i podniecona, wyraznie odbierała strach,ale istniało jeszcze coś, co miało związek ze spokojnym snem Simona i jej bez-sennością.Dręczyło ją to, że zaczyna się o niego martwić.Mimo wszystko zależymi na nim, myślała, pomóż mi, Boże.Przez całą noc to zapadała w drzemkę, to znów się budziła.Kiedy w końcuGuerney otworzył oczy, Rachel spała z twarzą wciśniętą w poduszkę i ze zmarsz-czonym czołem.Nocna lampka była zapalona, jakby dziewczyna bała się prze-bywać w ciemności.Simon sięgnął po swój zegarek i przy jej świetle odczytałgodzinę.Była szósta czterdzieści.Szybko zamknął oczy, ale nie zdołał sobie ni-czego przypomnieć - nic mu się nie przyśniło, a w każdym razie nic takiego, coby mu zapadło głębiej w pamięć.Samolot linii Pan Am, lot numer sto sześć, wylądował o szóstej dwadzieściapięć.Cauldwell okazał swój paszport urzędnikowi i spokojnie czekał, aż tamtenprzystawi stempel.- Przyjechałem w interesach - oznajmił z uśmiechem - tylko na parę dni.Paula Cole siedziała na parapecie i szeroko otwartymi oczami spoglądała napierwszy brzask rozlewający się po niebie.32.Okazało się, że hotel, w którym ma zarezerwowany pokój, jest wieżowcemstojącym naprzeciwko parku.Cauldwell najpierw wyjął część swoich rzeczy zwalizki - wiatrówkę, sweter, parę dżinsów, kapcie - ułożył je na łóżku, dopieropózniej podszedł do okna i rozchylił zasłony.W parku kręciło się sporo osób
[ Pobierz całość w formacie PDF ]