[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie wiem, co wtedy pomyślałam.W pamięci zachowałamnietknięty obraz owej sceny: pokój w nieładzie, pustą szafę, jaskraweświatło dnia wdzierające się przez otwarte okno i siebie samą narozbebeszonym łóżku.Jedną ręką kurczowo ściskałam list, drugąpołożyłam na moim ciężarnym brzuchu, a ze skroni spływały migrube krople potu.Sądzę, że nie przeszła mi wówczas przez głowężadna myśl, a jeśli nawet, to nie pozostawiła śladu, bo potem niemogłam sobie nic przypomnieć.Pewna jestem jednak, że wzięłam siędo roboty jak świeżo naoliwiona maszyna, sprawna i szybka, choćniezdolna do żadnej refleksji ani uczuć.Pomimo jednoznacznej treściowego listu Ramiro nawet z daleka dyktował mi, co mam robić, a japosłusznie wykonywałam jego polecenia.Otworzyłam walizkę i obiema rękami wrzucałam do niej, co popadło, nie zastanawiając sięnad tym, co mi się przyda, a co mogę zostawić.Kilka sukienek,szczotka do włosów, jakieś bluzki i dwa stare czasopisma, kłąbbielizny, buty nie od pary, dwa żakiety od kostiumu, bez spódnic, itrzy spódnice bez żakietów, stos papierów zgarniętych z biurka,flakony z łazienki, jeden ręcznik.Kiedy bezładna sterta ubrań idrobiazgów urosła do sporych rozmiarów, zamknęłam walizkę iwyszłam, trzasnąwszy drzwiami.Było południe, pora lunchu.Goście hotelowi wchodzili iwychodzili, kelnerzy uwijali się jak w ukropie, ludzie kłaniali sięsobie i witali w niezrozumiałych dla mnie językach.W tym całymzamieszaniu prawie nikt nie zwrócił na mnie uwagi.Tylko Hamid,boy hotelowy, który mimo swoich lat nadal wyglądał jak chłopiec,podbiegł do mnie usłużnie, żeby pomóc mi z bagażem.Pokręciłamodmownie głową i wyszłam.Ruszyłam przed siebie krokiem anistanowczym, ani chwiejnym, lecz najzupełniej normalnym, nie mającnajmniejszego pojęcia, dokąd się udać.Zresztą było mi wszystkojedno.Pamiętam mozolną wędrówkę stromą rue de Portugal,zachowałam mgliste wspomnienie zgiełkliwego Zoco de Afuera zmrowiem straganów, zwierząt i dżelab.Krążyłam bez celu powąskich uliczkach, co chwila uskakując pod ściany na dzwiękklaksonu lub balak, balak, wykrzykiwanego przez jakichśMarokańczyków, poganiających obładowane towarem osiołki.W tejchaotycznej wędrówce minęłam angielski cmentarz, kościół katolickiprzy Siagin i Wielki Meczet przy rue de la Marine.Miałam wrażenie,że czas rozciąga się w wieczność.Nie czułam zmęczenia, w ogóle nicnie czułam.Niosła mnie jakaś obca siła, a nogi same się poruszały,jakby należały do cudzego ciała.Mogłabym tak iść o wiele dłużej:godzinami, nocami, tygodniami być może, rok za rokiem, aż do końcaświata.Na Cuesta de la Playa, kiedy snułam się niczym zjawa przedgmachami Szkoły Hiszpańskiej, zatrzymała się przy mnie taksówka.- Może panią gdzieś podwiezć, mademoiselle? - zapytałkierowca.Chyba kiwnęłam głową.Na widok walizki pomyślał pewnie, żewybieram się w podróż.- Do portu, na dworzec, na autobus?- Tak. - To dokąd?- Tak.- Na autobus?Ponownie kiwnęłam głową.Na autobus, na pociąg, na statek, nadno przepaści, wszystko jedno.Ramiro mnie rzucił, a ja nie miałamdokąd pójść, więc każde miejsce było równie złe.Jedno gorsze oddrugiego. Rozdział 6Obudził mnie czyjś cichy głos i z ogromnym wysiłkiem uniosłampowieki.Dostrzegłam dwie postaci, najpierw zamglone, potem jużbardziej wyrazne: siwowłosego mężczyznę, którego twarz, wciążjeszcze trochę zamazana, wydała mi się odlegle znajoma, i zakonnicęw nieskalanie białym kornecie.Spróbowałam odgadnąć, gdzie jestem.Wysoko nad głową zobaczyłam sufit, a obok siebie, z lewej i zprawej, stojące rzędem łóżka.W powietrzu unosił się zapachmedykamentów, za oknem świeciło słońce.Zrozumiałam, żeznalazłam się w szpitalu.Do dziś pamiętam swoje pierwsze słowa:- Chcę do domu.- A gdzie jest twój dom, moja córko?- W Madrycie.Zdawało mi się, że postaci wymieniły między sobą szybkiespojrzenia.Zakonnica delikatnie uścisnęła moją rękę.- Obawiam się, że w tej chwili to niemożliwe.- Dlaczego? - zapytałam.Mężczyzna odpowiedział:- Ruch w Cieśninie został wstrzymany.Ogłoszono stan wojenny.Nie dotarło do mnie znaczenie tych słów, bo znowu zapadłam sięw głąb ciemnej studni, w nieprzerwany sen, z którego nie budziłamsię przez wiele dni.A kiedy się wreszcie ocknęłam, postanowilijeszcze przez jakiś czas zatrzymać mnie na obserwacji.Tygodnieprzymusowej bezczynności w Szpitalu Miejskim w Tetuanieposłużyły mi do zaprowadzenia względnego porządku w uczuciach ioszacowania ujemnego bilansu ostatnich miesięcy.Ale to dopiero podkoniec pobytu, z początku bowiem, rano i wieczorem, w nocy i oświcie, w godzinach odwiedzin, których nigdy nie miałam, i w porzeposiłków, kiedy przynosili mi jedzenie, którego nie mogłamprzełknąć, nie robiłam nic innego, tylko płakałam.Nie myślałam, niezastanawiałam się nad niczym, nie wspominałam nawet.Po prostupłakałam.Z upływem dni, kiedy łzy obeschły, bo wszystkie jużwypłakałam, zaczęły mnie nawiedzać wspomnienia.Nieskończonym,powolnym szeregiem defilowały przed moim łóżkiem, tłoczyły się uwezgłowia.Widziałam niemal, jak przechodzą przez drzwi w głębiwielkiej, świetlistej nawy szpitalnego pawilonu.Wspomnienia żywe,niezależne od mojej woli, wielkie i małe, zbliżały się jedno za drugim i przysiadały na materacu, by niepostrzeżenie wśliznąć się do mózgu ibez odrobiny litości dręczyć mnie obrazami, o których chciałamzapomnieć na zawsze.Wnikały przez skórę, wciskały się podpaznokcie, wwiercały w uszy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl