[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Köster skulił się i dał nura w tłum.W kilka sekund potem wąsacz puścił Gotlryda, wyrzucił z wyrazem najwyższego zdumienia ramiona w górę i padł w tłum jak wyrwane z korzeniami drzewo.Ujrzałem Köstera, ciągnącego za sobą za kołnierz Gotfryda.Lenz bronił się.- Pozwól mi jeszcze skoczyć tam na chwilę, Otto.- Nonsens - zawołał Köster - za chwilę tu będzie policja.Dalej, zmykajmy.Pognaliśmy przez podwórze w stronę ciemnego bocznego wyjścia.Nie było ani minuty do stracenia.W tej samej bowiem chwili rozległ się na podwórzu ostry gwizd, błysnęły hełmy policjantów i zamknięto podwórze.Pobiegliśmy w górę schodami, żeby nas nie zaciągnęli na komisariat.Z okna na piętrze śledziliśmy dalszy przebieg akcji.Policja zwijała się gracko.Otoczyła podwórze, wbiła klin w tłum ludzi, rozdzieliła walczących, rozpędziła ich i zaraz zaczęła ich wywozić.Pierwszą ofiarą stał się zaskoczony wypadkami stolarz, który nadaremnie próbował się tłumaczyć.Za nami otworzyły się drzwi.Jakaś niewiasta w koszuli, z gołymi cienkimi nogami, że świecą w ręku, wystawiła głowę.- Czy to ty? - spytała mrukliwie.- Nie - rzekł Lenz, który zdołał już przyjść do siebie.Kobieta trzasnęła drzwiami.Lenz oświetlił je kieszonkową latarką.Okazało się, że tym, na którego kobieta czekała, był Gerhard Peschke, majster murarski.Na dole zrobiło się cicho.Policja odjechała, podwórze opustoszało.Przeczekaliśmy jeszcze chwilę, a potem zeszliśmy na dół.Za jakimiś drzwiami płakało dziecko.Łkało cicho i żałośnie w ciemności.Minęliśmy pierwsze podwórze.Astrolog stał samotny przed swoimi mapami nieba.- Panowie pozwolą horoskop? - zawołał za nami.- A może powróżyć przyszłość z ręki?- Jazda - rzekł Gotfryd i podsunął mu dłoń.Człowiek wpatrywał się przez chwilę w jego rękę.- Ma pan wadę serca - rzekł stanowczo.- Uczucie bujnie rozwinięte, linia rozumu bardzo krótka, za to jest pan muzykalny.Marzyciel, nie nadaje się pan na męża.Pomimo tego widzę troje dzieci.Ma pan usposobienie dyplomaty, jest pan zamknięty w sobie i dożyje pan osiemdziesiątki jak nic.- Zgadza się.Przepowiadała mi to wszystko moja panna matka mawiając: złego licho nie weźmie.Moralność jest wynalazkiem człowieka, a nie konsekwencją życia.Wsunął w łapę wróżbity monetę i poszliśmy dalej.Ulica była pusta.Drogę przebiegł nam czarny kot.Lenz wskazał na niego.- Powinniśmy zawrócić.- Dajże spokój - rzekłem.- Przedtem widzieliśmy białego.To się wzajemnie znosi.Szliśmy ulicą.Przeciwległym chodnikiem nadciągała grupka ludzi.Było to czterech młodych chłopców.Jeden z nich miał jasnożółte, nowe skórzane sztylpy, pozostali wysokie buty, przypominające wojskowe.Przystanęli na chodniku i patrzyli w naszą stronę.- To ten! - zawołał nagle młokos w sztylpach i zaczął biec w naszą stronę skosem przez ulicę.Zaraz potem huknęły dwa strzały, młokos odskoczył, a cała czwórka prysła, jak mogła najszybciej.Ujrzałem, jak Köster zbiera się do skoku, ale potem nagle, jakimś osobliwie zwolnionym ruchem odwrócił się w tył, wyciągnął ramiona, wydał zduszony, dziki okrzyk i usiłował podtrzymać Gotfryda, który walił się ciężko na bruk.Przez chwilę zdawało mi się, że Gotfryd się tylko przewrócił.Ale zaraz potem ujrzałem krew.Köster rozpiął mu marynarkę, koszulę - krew płynęła gęstym strumieniem.Próbowałem zatamować ją chusteczką.- Zostań tu, podjadę wozem - rzekł Köster i pobiegł.- Gotfrydzie! Słyszysz mnie?Twarz jego poszarzała.Oczy miał wpółprzymknięte.Nie ruszał powiekami.Jedną ręką przytrzymywałem mu głowę, a drugą przyciskałem chusteczkę do rany.Ukląkłem przy nim nasłuchując rzężenia, oddechu, ale nic nie słyszałem - wszystko było nieme; nie kończąca się ulica, nie kończący się szereg domów, nieskończona noc.Słyszałem tylko, jak z cichym pluskiem ścieka krew na bruk, wiedziałem, że to działo się już kiedyś, dawniej, i że nie może być prawdą.Köster przygnał Karlem.Opuścił oparcie lewego siedzenia w tył.Dźwignęliśmy ostrożnie Gotfryda i ułożyliśmy go na obu siedzeniach.Wsiadłem do wozu i Köster ruszył jak wariat.Zajechaliśmy do najbliższego punktu pogotowia ratunkowego.Köster zahamował łagodnie.- Skocz zobaczyć, czy jest jakiś lekarz.Jeśli nie, musimy jechać dalej.Wbiegłem na schody.Na moje spotkanie wyszedł sanitariusz.- Czy jest jakiś lekarz?- Tak.Macie rannego?- Tak.Niech pan idzie ze mną.Szybko, nosze.Ułożyliśmy Gotfryda na noszach i wnieśliśmy go do środka.Lekarz stał już z zawiniętymi rękawami.- Proszę tutaj! - wskazał na niski stół opatrunkowy.Podnieśliśmy nosze.Lekarz ściągnął lampę na dół, tuż nad leżące ciało.- Co to było?- Strzał rewolwerowy.Wziął tampon waty, otarł krew, ujął Gotfryda za puls.wysłuchał, po czym wyprostował się.- Nic się już nie da zrobić.Köster spojrzał na niego błędnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl