[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Co, co?  wykrzykiwali kompani, gdyż nie mogli niczego usłyszeć, ale kiedy zo-baczyli, że odjeżdża, ruszyli za nim, odgadując, iż być może wpadł na jakiś dobry po-mysł.Pomysł okazał się jednak marny, gdyż jechali całe sześć dni i patrzyli, jak łożyskostaje się coraz węższe i rzeka zmienia się w potok, potem w strumyczek, lecz do zródładotarli dopiero piątego dnia, kiedy już od trzeciego widzieli, że na horyzoncie wyrastałańcuch wysokich, niedostępnych gór, które w końcu stały się tak wyniosłe, iż prawiezasłoniły niebo wędrowcom posuwającym się coraz ciaśniejszą ścieżką, bez żadnegowyjścia, i jeno gdzieś wysoko ukazało się ich oczom kłębowisko ledwie rozświetlonychi zasłaniających wierzchołki chmur.W tym miejscu, z wąskiej prawie jak cięcie miecza szczeliny między dwiema góra-mi, wytryskał Sambation: kipiel piaskowcowa, bulgot tufowy, ciek błotny, hurkot ułom-kowy, pomruk ziemnego zamulania, wylew grud, deszcz gliny przeobrażały się stop-niowo w mniej porywisty nurt, który niósł to wszystko ku jakiemuś nieskończonemuoceanowi piasku.Nasi przyjaciele cały dzień stracili na próby objechania dokoła gór i wyminięcia zró-dła, lecz daremnie.Co jakiś czas nad ich głowami zawisało nawet nie lada niebezpie-czeństwo, gdyż jakaś morena osuwała się pod końskimi kopytami, i musieli obierać bar-dziej kręty szlak, a wreszcie noc zaskoczyła ich w miejscu, przez które przetaczały się zeszczytu wielkie bryły czystej siarki, dalej zaś gorąco stawało się nie do zniesienia, i pojęliwówczas, że nawet jeśli znajdą gdzieś przejście przez góry, prędzej czy pózniej skończy261 się im woda, a pośród tej martwej natury nie mogą liczyć na jakąkolwiek wilgoć, posta-nowili więc zawrócić.Okazało się jednak, że zabłądzili w tym górskim labiryncie i całynastępny dzień minął im na szukaniu zródła.Kiedy znalezli się na miejscu, sobota według obliczeń Solomona już minęła i jeślinawet rzeka wstrzymała swój bieg, teraz znowu płynęła i trzeba było znowu odczekaćsześć dni.Wykrzykując, że z pewnością niebiosa im nie sprzyjają, postanowili ruszyćz biegiem rzeki w nadziei, iż prędzej czy pózniej dotrą do jej ujścia, delty czy estuarium,gdzie zmienia się ona w nie tak już wzburzoną pustynię.Minęło kilka poranków i kilka zmierzchów, a oni jechali, oddalając się czasem odrzeki, by znalezć miejsca bardziej gościnne, i chyba niebo zapomniało o ich zniewagach,trafili bowiem do małej oazy z odrobiną zieleni i krynicą wody  dość skąpą, lecz wy-starczającą, by mogli się napić i zaopatrzyć na kilka następnych dni.Potem ruszyli daleji bez ustanku towarzyszył im ryk rzeki, a nad sobą mieli rozpalone niebo z nielicznymipasemkami czarnych chmur  wąskich i płaskich jak kamienie z Bubuktoru.Aż wreszcie po prawie pięciu dniach jazdy i tyluż nocach równie parnych jakdnie spostrzegli, że nieprzerwany łoskot rzeki uległ jakiejś zmianie.Nurt stał się bar-dziej wartki, zarysowały się w nim jakby oddzielne strumienie, jakby bystrza, któreniby słomki unosiły bazaltowe odłamy, z dala dochodziło jakby grzmienie.Potemcoraz szybciej płynący Sambation zaczął dzielić się na miriady strużek, które wci-skały się w górskie pochyłości niczym rozczapierzone palce w błotnistą bryłę; czasemfala utknęła w jakiejś pieczarze, a trochę dalej wypadała z rykiem z podskalnego ko-ryta i pędziła gwałtownie ku dolinie.I nagle, gdy zatoczyli już wielkie koło, do czegobyli zmuszeni ze względu na niedostępność zraszanych raz po raz piarżystymi ulewamibrzegów, znalezli się na skraju płaskowyżu i ujrzeli, jak u ich stóp Sambation zagłębiasię w jakiejś piekielnej gardzieli.Z dziesiątek ułożonych amfiteatralnie skalnych okapów waliły się olbrzymim koń-cowym wirem katarakty granitu, kłęby bitumu, jedna kipiel ałunu, bałwany łupku,grzywacze aurypigmentu rozbijające się o brzegi.A na wypluwanej przez gardziel kuniebu materii, lecz w dole dla tego, kto patrzył jakby z wysokości wieży, promienie sło-neczne tworzyły w tych krzemowych kropelkach ogromną tęczę, która  ponieważkażde z ciał odbijało promienie z odmiennym splendorem i wedle swej natury  miałao wiele więcej barw niż tęcze, jakie zazwyczaj pokazują się na niebie po burzy, i w od-różnieniu od nich jej przeznaczeniem było  tak się zdawało  lśnić bez końca, nigdynie gasnąc.Widzieli tam czerwień hematytów i cynobrów, jakby stalowe błyskawice atramen-tum i lot okruszyn aurypigmentu  od żółci po jaskrawy oranż  i błękit armenium,i białawe błyski wyprażonych muszli, i zielenienie się malachitów, i niknięcie glejty oło-wiowej w coraz bledszych szafranach, i kontrastowanie ryzygallum, i czkanie zielonka-262 wego terrume, które bladło w pyle chryzokoli, a potem przenosiło się w odcienie in-dygo i fioletu, tryumf mozaikowej pozłoty, purpurowienie przypalonej bieli, płomien-nienie sandaraki, mienienie się srebrzystej glinki, przejrzystość alabastrów.W tym huku nie sposób było usłyszeć ludzkiego głosu, a i nasi wędrowcy zgoła niepragnęli wymieniać uwag.Przyglądali się agonii Sambationu, który wściekał się, gdyżmusiał zniknąć w wątpiach ziemi, i chciał porwać ze sobą wszystko, co znalazło sięw pobliżu, zgrzytając kamiennymi zębami, by wyrazić w ten sposób swą bezsiłę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl