[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dwa tygodnie byli już w drodze.Kiedy więc przyciągnęli do tego rozstaju, gdzie od drogi, idącej ku Tucuman, odgałęzia siędroga idąca do Santiago dell'Estero, capataz oznajmił chłopcu, że tu się rozłączą.Dał mu kil-ka wskazówek co do dalszej podróży, założył mu torbę na plecy tak, żeby mu łatwiej było iść,i jak gdyby obawiał się własnego rozczulenia krótko się z nim pożegnał, tak że chłopak37ledwie miał czas pocałować go w rękę.Ale i peoni, którzy mu tyle nadokuczali, zdaje się, żebyli wzruszeni litością widząc go tak samym, stojącym bezradnie na drodze, gdyż oddalającsię pożegnali go przyjaznym ruchem ręki.A on oddawszy im z serca pożegnanie owo stał ipatrzył, póki cała wyprawa nie znikła mu w chmurze czerwonego pyłu, po czym westchnął ipuścił się w drogę.*Jedna rzecz wszakże dodała mu ducha zaraz na wstępie.Oto po tak długiej podróży skróśnieskończonej, śmiertelnie jednostajnej płaszczyzny, spostrzegł wznoszące się przed sobą nadalekim widnokręgu niezmiernie wysokie, lazurowe góry z białymi szczytami, które muprzypomniały Alpy i dawały złudzenie czegoś swojskiego, czegoś, co go do oddalonej ojczy-zny zbliżało.Były to Andy, skalisty grzbiet amerykańskiego lądu, olbrzymi łańcuch ciągnącysię od Ziemi Ognistej do morza podbiegunowych lądów, na przestrzeni stu dziesięciu stopniszerokości geograficznej.A i to go orzezwiło bardzo, że powiew wiatru stawał się coraz cieplejszy, wprost jakbyogrzane powietrze biegło naprzeciw niego.I nie dziw, gdyż droga jego, wstępująca terazznowu ku północy, zbliżała go powoli ku sferom zwrotnikowym.Uszedł już kawał, kiedy spotkał nareszcie grupę małych domków z dość nędznym krami-kiem, do którego wstąpił, żeby coś do jedzenia kupić.Jakoż był porządnie głodny.Posiliwszysię nieco szedł dalej.Droga nie była całkiem pustą.Spotykał mężczyzn jadących konno, widział kobiety i dzieci siedzące na trawie, nierucho-me, poważne, z twarzami całkiem osobliwymi, koloru ziemi, o mocno wystających policzko-wych kościach i podłużnych oczach, które wpatrywały się w niego uparcie i przeprowadzałygo spojrzeniem, powoli obracając głowy zupełnie jak automaty.Byli to Indianie.Pierwszego dnia szedł Marek, dopóki mu sił starczyło, noc zaś przespał pod drzewem.Drugiego uszedł mniej trochę i z większym wysiłkiem.Buty miał dziurawe, nogi poobijane, ai w sobie jakoś nie czuł się dobrze przy lichym posiłku.Pod wieczór strach go ogarnął.Przy-pomniał sobie, że mówiono we Włoszech, jakoby w krajach tych były jadowite węże, zarazteż wydało mu się, że słyszy w trawach jakieś podejrzane świsty.Zatrzymywał się, słuchał,potem szedł znowu, a kości mu przenikał dreszcz strachu.To znów ogarniała go wielka litośćnad samym sobą, że płakał idąc w milczeniu.Zaraz wszakże otrząsał się z tego. Ach myślał jakżeby się mama o mnie martwiła, gdyby wiedziała, że ja się tak boję!I to wracało mu odwagę.Więc czepiał się tej myśli o matce jak deski ratunku.Przypominałsobie o niej różne rzeczy.Jej drogą twarz, jej głos, jej słowa, którymi go żegnała opuszczającGenuę.to znów przypominał sobie, jak mu poprawiała kołdrę i poduszkę w łóżeczku, kiedybył mały, jak go brała na kolana mówiąc: Posiedz trochę u mnie! i oparłszy głowę długo tak nieraz siedziała zamyślona, zadu-mana.Więc orzezwiwszy się wspomnieniami tymi nabierał otuchy. Przecież ja cię znów, droga mamo, zobaczę! Przecież ja dojdę kiedyś do końca tej drogi,prawda, mamo?.I szedł, szedł pośród nieznanych drzew, pośród wielkich plantacji trzciny cukrowej, przezogromne stepy trawiaste, zawsze ku onym lazurowym górom, które wierzchołkami ośnieżo-nymi przecinały niebo.Tak przeszło cztery dni, pięć dni, przeszedł tydzień cały.Siły chłopca znikały, topniały jakby, stopy miał pokaleczone.Aż pewnego dnia o zacho-dzie słońca zapytany przechodzień odpowiedział mu: Tucuman? Pięć mil stąd będzie jeszcze do Tucuman.Marek wydał okrzyk radości i przyspieszył kroku, jakby cudem odzyskał utracone siły.Ale było to złudne podniecenie.Za chwilę pociemniało mu w oczach, siły go opuściły i padłnad brzegiem przydrożnego rowu.38Serce przecież uderzało mu w piersi radośnie, radośnie! Niebo, iskrzące promiennymigwiazdami, nigdy mu się jeszcze nie wydawało tak pięknym.Patrzył w nie wyciągnięty natrawie i do snu się mając, a jednocześnie myślał, że może w tej samej chwili i matka jego nate gwiazdy patrzy.I mówił: Gdzie jesteś, mamo droga! Co robisz teraz? Czy myślisz o twoim Marku, który już takblisko jest ciebie?*Biedny Marek! Gdyby wiedział, w jakim stanie matka jego właśnie się znajduje, byłbyzrobił nadludzki wysiłek, żeby tylko być przy niej parę godzin wcześniej.Była chora, leżaław łóżku w parterowym pokoiku pięknej willi zamieszkiwanej przez rodzinę inżyniera Mequ-inez, która dobrą kobietę polubiła serdecznie i opiekowała się nią najtroskliwiej.Biedna kobieta była już słaba nieco, kiedy inżynierowi Mequinez wypadło niespodzianieopuścić Buenos Aires, wprędce jednak wyborny klimat Kordowy powrócił jej siły.Ale kiedy na listy pisane i do męża, i do owego krewniaka nie otrzymała żadnej odpowie-dzi, przeczucie jakiegoś nieszczęścia, obawa ciągła, w której żyła z dnia na dzień, pozbawio-na wszelkich wieści o dzieciach, o domu, wahanie, czy jechać, czy zostać, szalony niepokójodbierający jej sen w nocy i możność posiłku we dnie, wszystko to pogorszyło stan jej w nie-zwykły sposób.W końcu rozwinęła się choroba grozna, jakieś ostre wewnętrzne zapalenie,które ją od dni piętnastu trzymało pomiędzy życiem a śmiercią.%7łeby ocalić to życie, trzebabyło zdecydować się na operację chirurgiczną.I właśnie w chwili, kiedy jej wzywał Marek, państwo Mequinez stali oboje przy jej łóżkuprzekładając jej łagodnymi słowy, dlaczego operacja ta konieczną była, a ona upierała siępłacząc, że jej nie chce.Zdolny lekarz z Tucuman zeszłego już tygodnia przybył tu na próżno. Nie, drodzy państwo! mówiła słabym głosem chora. Nie liczcie już na to! Ja już na toza słaba.umarłabym pod nożem doktora.Toć już wolę tak umierać.Co mi już po życiu.Już dla mnie się wszystko skończyło.Lepiej mi umrzeć nawet wpierw, zanim się dowiem, cosię tam z moimi biedakami stało!.A państwo perswadowali
[ Pobierz całość w formacie PDF ]