[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Im dalej posuwał się ogień, tym bardziejoziębiało się powietrze, a pół godziny pózniej już tylko horyzont gorzał purpurowymi barwa-mi.Dokoła nas rozciągały się prerie tak czarne, że widziało się zaledwie o kilka kroków,gdyż.gwiazdy przysłonił dym. Niech mnie wszyscy diabli.a to był skwar piekielny!  rzeki Sam. Dziwiłbym się,gdyby pociąg nie odniósł żadnej szkody. Sądzę, że nie jest wcale uszkodzony.Wagony są odpowiednio zabezpieczone, ponieważzdarza się często, że pociąg musi przebywać płonące lasy lub sawanny. Co teraz czynić, Charley? Indianie zauważyli nas i będą się mieli na baczności. Widzą nas i teraz jeszcze, ponieważ znajdujemy się pomiędzy nimi a jasnym horyzon-tem.Trzeba w nich wzbudzić mniemanie, że odchodzimy.Może pomyślą, że należymy dojakiegoś większego oddziału myśliwców i teraz do nich śpieszymy, aby ich sprowadzić napomoc.Ruszymy więc cwałem na północ, skierujemy się potem na wschód i zawrócimy pół-kolem. Takie jest, na przykład, także moje zdanie.Sądzę również, że sprawa skończy się dla kil-ku czerwonoskórych utratą uszu.Wasz tomahawk, na przykład, także zrobił już, co do niegonależało. Lecz ugodzeni mimo to nie zginęli  odrzekłem sucho. Nie zginęli? Co mam przez to rozumieć, na przykład? Zostali tylko ogłuszeni tomahawkiem. Tylko ogłuszeni? Czy jesteście przy zdrowych zmysłach? Jak można tylko ogłuszać In-dianina, który zasługuje na rozpłatanie toporem? Będziecie znowu mieli z nimi do czynienia! A jednak są powody, z których przynajmniej jeden pojmiecie. Nie, ani jednego, Charley.Domyślam się, że to byli wodzowie, a tych właśnie nie należyoszczędzać. Byłem niegdyś ich jeńcem, którego mogli zabić.Lecz oni tego nie uczynili.Musiałem ichdobroć odpłacić wtedy niewdzięcznością, kiedy od nich umknąłem i dlatego teraz nadałemtomahawkowi tylko połowę rozpędu. Nie wezcie mi tego za złe, Charley, lecz to było z waszej strony okropną głupotą! Gdybychociaż te draby umiały być za to wdzięczne! Tymczasem oni powiedzą co najwyżej, że OldShatterhandowi brak siły w ręku na rozbicie czaszki czerwonoskórego.Sądzę jednak, że ogieńnaprawił wasz błąd.Podczas tej rozmowy, którą prowadziliśmy, krzycząc jeden do drugiego, pędziliśmy oboksiebie przez prerię.Stara klacz Sama tak dzielnie wyrzucała przy tym długie nogi, że dotrzy-mywała kroku memu mustangowi.Po upływie kilku minut dotarliśmy znów do toru w odle-głości może jakiejś mili od pociągu.Tu spętaliśmy i przywiązaliśmy konie i zaczęliśmy sięskradać wzdłuż nasypu w stronę miejsca napadu.29 Powietrze przepełnione było wonią spalenizny, a miałki popiół pokrywał całą równinę.Lekki wiatr unosił go w górę i pobudzał do kaszlu, który nas łatwo mógł zdradzić.Zwiatłalokomotywy były całkiem wyrazne, ale ani po jednej, ani po drugiej stronie nasypu nie byłowidać dzikich.Przyczołgawszy się bliżej, spojrzałem bystrzej i przekonałem się, że rzeczywi-ście stało się to, co przypuszczałem.Oto Indianie schowali się przed ogniem na torze pod ko-łami wagonów.Leżeli tam ciasno jeden obok drugiego i nie śmieli się ruszyć ze strachu przedkulami białych.Nagle wpadłem na pewien pomysł, Wykonać go było trudno, ale należało się spodziewać,że wywoła niezawodny skutek. Samie, wróćcie do koni, żeby nam ich Indianie nie zabrali! Pshaw! Oni się teraz cieszą, że mają bezpieczną kwaterę! A ja chcę ich z niej wypędzić. Czy za pomocą strzelby? Nie.Objaśniłem mu mój plan, a on skinął głową uradowany. Well, Charley, to dobra myśl.Idzcież prędzej na górę, żeby was nie pochwycili podczasskoku.Ja, na przykład, będę we właściwej chwili z końmi pod ręką i hi, hi, hi, potem wpad-niemy między nich jak bawół między kujoty.Mały westman poczołgał się w tył, ja zaś popełzłem dalej przy samej ziemi z nożem wprawej ręce, aby w razie zaskoczenia być gotowym do obrony.Dostałem się szczęśliwie domiejsca, gdzie stała lokomotywa.Wielkie koła rozpędowe oraz fakt, że leżałem nisko przyziemi, nie pozwalały mi zobaczyć, co się działo na torze.Posunąłem się jeszcze wyżej pozboczu i w dwu szybkich skokach znalazłem się na  koniu ognistym.Głośny okrzyk zabrzmiał pode mną.Ja zaś chwyciłem za korbę i w następnej chwili pociągzaczął się cofać.Złożony z wielu głosów krzyk, wywołany w części bólem, a w części zdu-mieniem, rozległ się pod kołami.Ujechawszy ze trzydzieści kroków, zatrzymałem pociąg, apotem ruszyłem znów naprzód. Psie!  wrzasnął ktoś tuż koło mnie i jakaś postać z nożem w ręku usiłowała wspiąć sięna górę.Był to biały, którego natychmiast jednym silnym uderzeniem nogą w pierś zrzuciłem nadół. Charley, do mnie!  usłyszałem naraz. Prędko! Po lewej stronie lokomotywy pędziłSans-ear na swojej Tony, trzymając jedną ręką za cugle mustanga, a drugą broniąc się prze-ciwko nacierającym nań dwóm dzikim.Przede mną biegli do swoich koni nie uszkodzeniprzez koła Indianie w złudnej nadziei, że zwierzęta pomimo ognia nie opuściły swego dotych-czasowego miejsca postoju.Na wołanie Sama zatrzymałem natychmiast pociąg i podbiegłem ku niemu.Lecz obaj In-dianie spostrzegli mnie i zaraz umknęli.Wobec tego wsiadłem znów na konia i niebawemznalezliśmy się w największej gęstwinie uciekających.Wyczyn nasz nie był wszakże tak nie-bezpieczny, jakby się mogło zdawać.Indian opanował istotnie paniczny strach, a gdy w do-datku przekonali się, że im przepadły konie, rozbiegli się przed nami, jak gromada płochliwejzwierzyny, w którą wdarła się sfora psów myśliwskich.Wtem usłyszałem głośny okrzyk Sama: Do wszystkich diabłów, to Fred Morgan! Giń, szatanie!Zwróciłem głowę w tę stronę i ujrzałem przy świetle płonącego jeszcze na widnokręguognia, że Sam zamierzył się do potężnego cięcia, które jednak nie dosięgło celu, gdyż prze-ciwnik pochylił się w tej samej chwili i zniknął w gromadzie pędzących Indian.Sans-ear dał ostrogę swej klaczy, która zrobiła niezwykły skok i znalazła się w samymśrodku uciekających.Nie mogłem jednak śledzić dalszego ciągu tego epizodu, gdyż wynu-30 rzyło się przede mną kilku czerwonoskórych, którzy zaprzątnęli całkowicie moją uwagę napewien czas, zanim nie zaczęli dalej uciekać [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl