[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z Bostonu pojedzie gdzieś.gdzieś na południe.Ma odłożo-ne w banku ponad tysiąc dolarów.Matka zawsze chwaliła go za to, że jest takioszczędny.Każe sobie przesłać pieniądze i będzie za nie żył, dopóki nie znaj-dzie pracy i nie spróbuje zapomnieć tej nocy  smaku naoliwionej lufy i smroduwłasnego gówna w spodniach. Dobry wieczór, panie Bryant.Corey wydal przerażony skrzek i wytężył wzrok, usiłując cokolwiek dostrzecw ciemności.Wiatr kołysał gałęziami drzew, zaludniając drogę cieniami skaczą-218 cymi we wszystkie strony.W pewnej chwili spostrzegł, że jeden z nich jest ciem-niejszy od pozostałych i stoi przy kamiennym murku, oddzielającym drogę odpastwiska Carla Smitha.Cień przypominał kształtem człowieka, lecz było w nimcoś.coś. Kim pan jest? Przyjacielem, który wiele widzi.Postać poruszyła się i wyszła na drogę.Corey ujrzał przed sobą mężczyznęw średnim wieku z czarnym wąsem i ciemnymi, błyszczącymi oczami. yle pana potraktowano, panie Bryant. Skąd pan o tym wie? Wiem bardzo dużo.Na tym polega moje powołanie.Zapali pan? Chętnie.Z wdzięcznością przyjął zaofiarowanego papierosa i włożył go do ust.Męż-czyzna zapalił zapałkę i w blasku jej płomyka Corey dostrzegł, że nieznajomyma wystające, słowiańskie kości policzkowe, wysokie, blade czoło i zaczesane dotyłu czarne włosy.W chwilę potem zapałka zgasła, Corey zaś zaciągnął się gryzą-cym dymem.Papieros był chyba włoski, ale lepszy taki niż żaden.Od razu trochęsię uspokoił. Kim pan jest?  powtórzył pytanie.Nieznajomy wybuchnął donośnym, dzwięcznym śmiechem, który uleciałw noc wraz z podmuchem wiatru tak samo jak dym z papierosa. Nazwiska! Och, to wasze amerykańskie zamiłowanie do nazwisk! Proszękupić ode mnie samochód, bo jestem Bill Smith! Proszę wziąć to, proszę spróbo-wać tamtego! Nazywam się Barlow, jeśli koniecznie chce pan wiedzieć.Ponownie się roześmiał, a Corey z niedowierzaniem uświadomił sobie, że samtakże się uśmiechnął.W porównaniu z zarazliwym humorem, błyszczącym w tychciemnych oczach, wszystkie jego kłopoty i zmartwienia wydały mu się nagle od-ległe i mało istotne. Pan jest cudzoziemcem, prawda? Pochodzę z wielu różnych miejsc, lecz odniosłem wrażenie, że w tym kraju,a nawet w tej miejscowości aż roi się od cudzoziemców.Rozumie mnie pan? Hę? Nastąpił kolejny wybuch śmiechu i tym razem Corey w pełni się do niegoprzyłączył. Tak, cudzoziemcy. podjął Barlow. Wspaniali, pełnokrwi-ści, tryskający życiem i energią.Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, jak wspanialiludzie żyją w pańskim kraju i tym miasteczku?Corey zachichotał z zakłopotaniem, ale nie odwrócił spojrzenia od twarzymężczyzny.Nie mógłby tego zrobić, nawet gdyby chciał. Nigdy nie zaznali prawdziwego głodu ani niedostatku.Ostatni raz coś ta-kiego zdarzyło im się dwa pokolenia temu, ale i tak było to zaledwie odległe echotego, co przeżywali inni.Wydaje im się, że wiedzą, co to smutek, lecz jest to smu-tek dziecka, któremu podczas przyjęcia urodzinowego spadła na ziemię porcja219 lodów.Nie ma w nich.jak to się mówi.? Aagodności.Z ogromnym zapałemprzelewają ciągle swoją krew.Czy pan zgadza się ze mną? Tak  powiedział Corey.Patrząc w oczy obcego mężczyzny widział wielewspaniałych, cudownych rzeczy. Ten kraj jest pełen zadziwiających paradoksów.Gdzie indziej ktoś, ktocodziennie jada do syta, staje się coraz bardziej otyły, senny i leniwy, natomiasttutaj wydaje się, że im więcej ktoś ma, tym bardziej jest agresywny.Rozumie pan?Na przykład pan Sawyer: ma tak wiele, a mimo to nie chce podzielić się z panemokruszkami ze swego stołu.Dokładnie tak samo jak dziecko, które odpycha odstołu swoich rówieśników, choć samo nie jest już w stanie przełknąć choćby kęsa. Rzeczywiście  potwierdził Corey.Oczy Barlowa były takie wielkie, takiemądre.To wszystko kwestia odpowiedniej. To wszystko kwestia odpowiedniej perspektywy, czyż nie tak? Właśnie!  wykrzyknął Corey.Nieznajomy znalazł to jedyne, właściwesłowo.Nie zauważył, że papieros wysunął mu się z palców i spadł na ziemię. Mogłem ominąć wasze miasteczko  powiedział mężczyzna z melancho-lią w głosie  i pojechać do jednej z ogromnych metropolii.Ba!  ożywił sięraptownie. Ale co ja wiem o wielkich miastach? Na pewno od razu wpadłbympod coś, przechodząc przez ulicę, albo udusiłbym się śmierdzącym powietrzem.Musiałbym stykać się z obrzydliwymi, głupimi dyletantami, których troski i kło-poty nic dla mnie nie znaczą.W jaki sposób ktoś tak silnie związany z naturą jakja miałby poradzić sobie z powierzchownym wyrafinowaniem wielkiego miasta?Nie, nie i jeszcze raz nie! Pluję na wasze miasta! Och, tak!  wyszeptał Corey. Postanowiłem więc przyjechać tutaj, do miejscowości, o której opowiadałmi pewien wspaniały człowiek.Mieszkał tu kiedyś, ale teraz, niestety, już nieżyje.Ludzie są tutaj wciąż jeszcze pełnokrwiści, przepełnieni agresją i mrocznymimyślami niezbędnymi do.Nie ma na to angielskich słów, ale ufam, że wie pan,do czego zmierzam? Tak  szepnął Corey. Tutaj ludzie nie odgrodzili się skorupą z betonu i żelaza od energii życio-wej płynącej z matki ziemi.Ich dłonie wciąż jeszcze zanurzają się w bieżącejwodzie życia.Wyrwali je z ziemi, ciepłe i pulsujące! Proszę mi powiedzieć, czyto nieprawda? Tak!Barlow roześmiał się cicho i położył łagodnie Coreyowi dłoń na ramieniu. Jesteś dobrym, silnym chłopcem.Chyba nie chcesz opuszczać tego wspa-niałego miasteczka? Nie. wyszeptał Corey, czując, jak niespodziewanie ogarnia go falastrachu i wątpliwości.Ale to nie mogło mieć żadnego znaczenia.Ten człowiek napewno nie pozwoli, żeby stało mu się coś złego.220  A więc nie będziesz musiał.Już nigdy.Corey stał jak wmurowany, drżąc spazmatycznie na całym ciele, kiedy głowaBarlowa zbliżyła się do jego szyi. Będziesz mógł zemścić się na tych, którzy sycą się tym, czego brakujeinnym.Corey Bryant zanurzył się w wielkiej rzece zapomnienia.Nazywała się Czas,a jej wody były krwistoczerwone.10Dochodziła już dziewiąta i na ekranie szpitalnego telewizora rozgrywała sięakcja sobotniego filmu, kiedy rozległ się dzwonek stojącego przy łóżku telefonu.Była to Susan i wszystko wskazywało na to, że jedynie z najwyższym trudempanuje nad swoim głosem. Ben, Floyd Tibbits nie żyje.Umarł w celi poprzedniej nocy.Doktor Codymówi, że to ostra anemia, ale ja przecież znałam Floyda! Miał zawsze wysokieciśnienie! Właśnie dlatego nie wzięli go do wojska. Poczekaj, nie tak szybko. Ben usiadł na łóżku. To jeszcze nie wszystko.McDougallowie, mieszkają na Zakręcie.Umarłoim dziesięciomiesięczne dziecko.Musieli wsadzić matkę w kaftan bezpieczeń-stwa. Znasz przyczynę zgonu? Mama mówiła, że poszła do nich pani Evans, kiedy usłyszała krzyk SandyMcDougall i natychmiast wezwała doktora Plowmana.Doktor nic nie powiedział,ale pani Evans powiedziała mamie, że dziecko wyglądało bardzo dobrze, tyle tyl-ko, że nie żyło. A ja i Matt akurat jesteśmy poza miasteczkiem, unieruchomieni w szpitalu powiedział Ben bardziej do siebie niż do Susan. Zupełnie, jakby ktoś tozaplanował. Mam coś jeszcze. Co? Zniknął Carl Foreman, a wraz z nim ciało Mike a Ryersona. W takim razie wszystko jasne [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl