[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Może była w tym uczuciu odrobina zazdrości? Poza tym uświadomiliśmy sobie, że choć mieliśmy naprawdę dużo szczęścia, to jednak nadal jesteśmy z natury istotami towarzyskimi.Helikopter odebrał nam spokój, popsuł nam humor, zakłócił bieg naszych myśli.Nie mówiąc słowa zaczęliśmy zgodnie pakować rzeczy, a następnie, wciąż pogrążeni w rozmyślaniach, wsiedliśmy do łazika i ruszyliśmy do domu.ŁĄCZNOŚĆ NAWIĄZANAByliśmy już mniej więcej w pół drogi do Shirning, kiedy Josella zauważyła dym.Na pierwszy rzut oka zdawało się, że to chmura, gdyśmy jednak wjechali na szczyt wzgórza, ujrzeliśmy pod bardziej rozproszoną górną warstwą ciemnoszary słup dymu.Josella wskazała na niego ręką i spojrzała na mnie bez słowa.Od lat widzieliśmy tylko czasem pożary, powstające samoczynnie w lesie podczas suszy letniej.Oboje zorientowaliśmy się od razu, że ten słup dymu wznosi się w pobliżu Shirning.Mój łazik nigdy jeszcze nie rozwijał takiej szybkości na złych drogach.Trzęsło nas okrutnie, a mimo to zdawało się nam, że posuwamy się w żółwim tempie.Josella siedziała przez cały czas w milczeniu, zaciskając usta i nie odrywając oczu od kolumny dymu.Wiedziałem: szuka jakiegoś znaku, że pożar jest bliżej lub dalej, gdziekolwiek, byle nie w samym Shirning.Ale im bardziej się zbliżaliśmy, tym mniej można było mieć wątpliwości.Ostatni odcinek drogi do domu przebyliśmy w pędzie, nie myśląc wcale o trujących wiciach smagających dach i boki łazika.Wreszcie, na zakręcie, ujrzeliśmy, że to nie dom się pali, lecz sagi drzewa opałowego.Zuzanna wybiegła na dźwięk klaksonu i pociągnęła za linę otwierającą bramę z bezpiecznej odległości.Krzyknęła coś, ale warkot naszego silnika zagłuszył jej słowa.Wolną ręką wskazywała nie płonące drewka, lecz fronton domu.Gdyśmy wjechali na dziedziniec, przyczyna jej podniecenia stała się jasna.Na środku trawnika stał helikopter, któryśmy przedtem widzieli.Zanim zdołaliśmy wysiąść z łazika, z domu wyszedł mężczyzna w skórzanej kurtce i bryczesach.Był wysoki, jasnowłosy i mocno opalony.Przeszło mi od razu przez myśl, że musiałem go już gdzieś widzieć.Ruszyliśmy do niego spiesznie, a on przywitał nas skinieniem ręki i przyjaznym uśmiechem.- Pan Bili Masen, jak sądzę.Nazywam się Simpson.Iwan Simpson.- Przypominam sobie - powiedziała Josella.- To pan przyleciał helikopterem tamtego wieczoru do gmachu uniwersytetu.- Zgadza się.Zapamiętała pani, moje uznanie.Ale mogę dowieść, że nie tylko pani ma dobrą pamięć: pani jest Josella Playton, autorka.- Myli się pan - przerwała mu stanowczo.- Jestem Josella Masen, autorka Dawida Masena.- A, owszem.Oglądałem właśnie pierwsze wydanie.Dzieło godne podziwu, jeśli wolno się tak wyrazić.- Chwileczkę - przerwałem im.- Ten pożar?.- Niczym nie grozi.Wiatr zwiewa płomienie od domu.Ale niestety, cały prawie pański zapas drzewa poszedł z dymem.- Co się stało?- To robota Zuzanny.Chodziło jej o to, żebym nie przegapił waszej siedziby.Kiedy usłyszała warkot silnika, chwyciła miotacz ognia i wybiegła, żeby jak najprędzej dać mi znak.Sagi były najbliżej, no i nikt z pewnością nie przegapiłby takiego gigantycznego ogniska.Weszliśmy do domu, gdzie czekali na nas pozostali domownicy.- Ale, ale - zwrócił się do mnie Simpson - Michał kazał mi zaraz na wstępie najpokorniej pana w jego imieniu przeprosić.- Przeprosić? - powtórzyłem zdziwiony.- Tylko pan przewidział, jakim niebezpieczeństwem będą tryfidy, a on panu nie uwierzył.- Ale.czy to znaczy, że wiedzieliście, gdzie jestem?- Dowiedzieliśmy się przed kilku dniami, w jakim okręgu mniej więcej należy pana szukać, a poinformował nas o tym człowiek, którego wszyscy mamy powody pamiętać - niejaki Coker.- Więc Coker też ocalał - powiedziałem.- Po tym, co widziałem w Tynsham, myślałem, że zginął od zarazy.Później, po obiedzie, do którego wyciągnęliśmy nasz najlepszy koniak, Simpson opowiedział wreszcie dzieje swojej grupy.Kiedy Michał Beadley i jego towarzysze ruszyli dalej, pozostawiając Tynsham na łasce panny Durrant i jej niewzruszonych zasad, nie skierowali się bynajmniej do Beaminster.Udali się na północny wschód, do Oxfordshire.Panna Durrant musiała rozmyślnie udzielić nam mylnych informacji, gdyż o Beaminster w ogóle nie było mowy.W Oxfordshire znaleźli posiadłość ziemską, która, jak się z początku zdawało, spełniała wszystkie ich wymagania, byliby się też bez wątpienia oszańcowali tam, jak myśmy się oszańcowali w Shirning, ale wobec stale wzrastającej groźby tryfidów zaczęły wychodzić na jaw braki i wady obranej siedziby.Po roku zarówno Michał, jak i pułkownik uznali, że perspektywy pozostania tam na dłuższą metę są mocno niezachęcające.Wprawdzie włożono już w tę posiadłość bardzo dużo pracy, pod koniec jednak drugiego lata wszyscy doszli do zgodnego wniosku, że należy pomyśleć o zmianie miejsca.Żeby zbudować prawdziwą społeczność, musieli planować na lata - na długi szereg lat naprzód.Musieli również brać pod uwagę, że im dłużej będą zwlekać, tym trudniejsza będzie przeprowadzka.Potrzeba im było terenu, na którym mogliby się rozwijać i rozprzestrzeniać, obszaru posiadającego naturalne granice obronne, który po dokładnym oczyszczeniu z tryfidów można by bez trudu przed nimi chronić.Tu, gdzie teraz mieszkali, znaczna część wysiłków szła na reperację i doglądanie ogrodzeń.A przecież w miarę jak liczba mieszkańców będzie rosła, trzeba będzie linię ogrodzeń przedłużyć.Sam przez się nasuwał się wniosek, że najlepszą i najłatwiejszą do utrzymania linią obronną jest woda.Odbyli tedy dyskusję na temat zalet i wad poszczególnych wysp.Względy klimatyczne przeważyły szalę na rzecz wyspy Wight, mimo pewnych obaw co do nadmiernej wielkości obszaru, który wypadnie oczyścić.Zgodnie z postanowieniem w marcu następnego roku spakowali znów dobytek i wyruszyli.- Kiedy przyjechali - mówił Iwan - tryfidów było na wyspie bodaj że więcej nawet niż tam, skąd wyjechaliśmy.Ledwo zaczęliśmy się instalować w wielkim majątku ziemskim pod Godshill, gdy już tysiące ich zebrały się wokół murów.Odczekaliśmy ze dwa tygodnie, żeby się ich zgromadziło jak najwięcej, a potem zaatakowaliśmy je miotaczami ognia.Po unicestwieniu tych pierwszych, poczekaliśmy, aż się znów zgromadzą, i znów je spaliliśmy, i tak dalej.Mogliśmy sobie pozwolić na dokładne ich tępienie, bo wiedzieliśmy, że skoro raz się ich pozbędziemy, miotacze ognia nie będą nam już potrzebne.Na wyspie mogła być tylko ograniczona ilość tryfidów, wobec tego im więcej tych szkaradzieństw gromadziło się wokół naszej siedziby, żeby się dać spalić, tym bardziej nam to odpowiadało.Ze dwanaście razy chyba musieliśmy je niszczyć, zanim nasza akcja odniosła dostrzegalny skutek.Dookoła murów powstał szeroki pas zwęglonych pieńków, dopiero wtedy stały się ostrożniejsze.Mnóstwo ich tam było; znacznie więcej, niż się spodziewaliśmy.- Na wyspie istniało co najmniej sześć czy siedem szkółek hodujących wysokogatunkowe rośliny, nie mówiąc już o okazach w posiadłościach prywatnych i w parkach - powiedziałem.- Nic mnie to nie dziwi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]