[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Woda wypluła Morgona z powrotem na powierzchnię.Basen przechylał się coraz bardziej, wylewając go wraz z wodą na przeciwległą pionową ścianę.Wstrzymał oddech i zanurkował, usiłując płynąć pod falę.Ale odrzuciła go na skałę.Ściana rozstąpiła się przed nim, zanim w nią uderzył.Woda runęła przez powstałą szczelinę, porywając go ze sobą.Poprzez ryk wodospadu słyszał ostatnie podrygi góry grzebiącej swoje własne serce.Woda z jeziora poniosła go najeżonym skalnymi zębami przełomem i przerzuciła przez kamienny próg.Znalazł się w rwącym strumieniu.Próbował się z niego wydostać, chwytając się skalnych półek, szorstkich od klejnotów ścian, ale towarzyszący mu wciąż wiatr spychał go z powrotem do wody i niósł razem z nią w nieznane.Strumień wpadł do innego wodnego cieku; wir wciągnął go pod kamienną półkę i cisnął w nurt innej rzeki.Ta rzeka wyniosła go w końcu spod góry, przeciągnęła przez spienione katarakty i utrzymującego się ostatkiem sił na powierzchni wypluła do Ose.Tu udało mu się wreszcie wypełznąć na brzeg.Przywarł półprzytomny do zalanej słońcem ziemi.Dziki wicher wciąż szarpał na nim ubranie; wysokie sosny pojękiwały pod jego naporem.Krztusząc się, wypluwał z siebie gorzką wodę.Kiedy w końcu podpełzł do brzegu, by napić się słodkiej wody z Ose, wiatr omal z powrotem go do niej nie zepchnął.Uniósł głowę i spojrzał na górę.Cześć jej stoku zapadła się pod ziemię; na zboczu leżały drzewa wyrwane z korzeniami przez osuwające się skały i ziemię.W przełęczy, jak okiem sięgnąć, szalał wicher przyginający do ziemi drzewa.Morgon spróbował wstać, ale nie wystarczyło mu sił.Wiatr zdawał się wypłaszać go z jego własnej postaci.Wyciągnął ręce i zacisnął dłonie na grubych korzeniach.Poczuł ogromną siłę drzewa, gdy to zadrżało pod jego dotykiem.Przywarł do pnia i podciągnął się po sękach i wybrzuszeniach do pozycji pionowej.Potem oderwał się od drzewa i uniósł ramiona, tak jakby chciał nimi zagarnąć wiatr.Z dłoni i głowy wyrosły mu gałęzie.Myśli splątały się jak korzenie.Wyciągnął się w górę.Żywica pociekła mu po korze jak łzy.Jego imię utworzyło rdzeń; na tym rdzeniu narastał słój za słojem ciszy.Wystawił głowę wysoko ponad sklepienie lasu.Zakotwiczony mocno w ziemi, uginając się pod furią wichru, zniknął w sobie samym, za twardą, smaganą wiatrem tarczą własnych doświadczeń.10Powrócił do swojej postaci w pewien deszczowy jesienny dzień.Stał na zimnym wietrze, mrużąc oczy przed zacinającym deszczem, i próbował sobie przypomnieć, ile czasu tu spędził.Przed nim toczyła swe wody szara jak ostrze noża Ose; skalne szczyty przełęczy niknęły w grubej powłoce chmur.Drzewa wokół, wrośnięte korzeniami głęboko w ziemię, pochłonięte były własnym istnieniem.Naszła go ochota, by znowu stać się jednym z nich.Sięgnął umysłem do ich grubej, wilgotnej kory.Jakże go kusiło, by powrócić do tej powolnej egzystencji, wokół której narastają i twardnieją kolejne słoje.Ale wiatr poruszył wspomnienia.Przypomniał sobie dygoczącą, zapadającą się wokół niego górę i szaleńczy spływ rwącym potokiem.Reszty dopełnił deszcz.Morgon poruszył się z ociąganiem, zrywając ostatecznie więź z ziemią, i spojrzał na Górę Erlenstar.Poprzez mgłę zobaczył bliznę w jej zboczu i wciąż spod niej wypływającą ciemną rzekę, która wpadała do Ose.Patrzył tak długi czas, składając w całość fragmenty mrocznego, niepokojącego snu.Implikacje wyrwały go z marazmu; zadygotał w zacinającym deszczu.Przemiótł sondą umysłu okolicę.W przełęczy nie natrafił na nikogo - ani na myśliwego, ani czarownika, ani zmiennokształtnego.Na wstępującym prądzie powietrza przeleciał nad nim spychany wiatrem kruk; uchwycił się skwapliwie jego umysłu.Ale ptak nie znał jego języka.Puścił go.Dziki, porywisty wiatr hulał z poświstem między szczytami; drzewa wokół szumiały, węsząc nadciągającą zimę.Morgon odwrócił się w końcu i przygarbiony ruszył pod wiatr z biegiem Ose ku światu.Ale postąpiwszy zaledwie krok, zatrzymał się i zapatrzył w rzekę rwącą w stronę Isig, Osterlandu i portów kupieckich na północnych wybrzeżach królestwa.Unieruchamiała go jego własna moc.Nie było w królestwie miejsca dla człowieka, który złamał tabu prawa ziemi i kształtował wiatr.Rzeka rozbrzmiewała echami głosów przemawiających w językach, których nie znali nawet czarodzieje.Wrócił myślami do mrocznego, pustego oblicza wiatru, który był Najwyższym i któremu nie zawdzięczał nic prócz życia.- Po co mi ono? - wyszeptał.Naszła go ochota, by wykrzyczeć te słowa do poharatanego, beznamiętnego zbocza Góry Erlenstar.Ale wiatr i tak połknąłby jego krzyk.Postąpił drugi krok w dół rzeki, w kierunku Harte, gdzie Danan Isig przyjąłby go z otwartymi rękami.Ale u Danana nie znalazłby odpowiedzi na nękające go pytania.Był więźniem przeszłości, pionkiem w starożytnej wojnie, którą w końcu zaczynał rozumieć.Przerażała go nieokreślona tęsknota za dociekaniem istoty swojej dziwnej, nieprzewidywalnej mocy.Stał tak długo nad brzegiem rzeki, aż mgły nad szczytami pociemniały i cień padł na stoki Góry Erlenstar.W końcu oderwał od niej wzrok i ruszył poprzez deszcz i lodowatą mgiełkę w stronę gór na granicy północnych rubieży.Przeprawił się przez nie pod swoją własną postacią, chociaż deszcze pod szczytami przechodziły czasem w marznącą mżawkę, a kamienie, po których stąpał, powlekała warstewka lodu.Przez kilka pierwszych dni, choć właściwie nie zdawał sobie z tego sprawy, jego życie wisiało na włosku.Przyłapywał się na tym, że je, chociaż nie pamiętał, by polował, albo budził się o brzasku w suchej jaskini, nie pamiętając, jak się w niej znalazł.Uświadamiał sobie stopniowo swoją niechęć do korzystania z mocy i zaczynał myśleć na poważnie o przetrwaniu.Zabił kilka dzikich górskich kozic, zaciągnął je do jaskini, oprawił i czekając, aż wyschną zdjęte ze zwierząt skóry, żywił się jakiś czas ich mięsem.Potem z odprysku kości sporządził ostre szydło, podziurkował nim brzegi skór i zesznurował je podartą na paski tuniką.Wyszła mu obszerna, włochata opończa z kapturem, a futrzanych skór wystarczyło jeszcze na wyłożenie butów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]