[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z wolna on także wstał.Staliśmy tam, jeden i drugi, zwlekając z pierwszym posunię­ciem.Wiedziałem, że gdyby on rzucił się do ucieczki, straciłbym go z oczu w tych ciemnościach.Powiedziałem głosem zniżonym, jak gdybym miał przed sobą jakieś niebezpieczne zwierzę.- Nie przyjmę całej winy na siebie.My obaj jesteśmy win­ni.Zaczął cofać się o krok, o dwa.- No, chłopcze, nie zaczynaj tego znowu.Nie będę polował na ciebie.Poniosłem ręce na dowód, że nie zamierzam wdawać się z nim w jeszcze jedną zawziętą bójkę.Nie wierzył mi, więc cofał się nadal!- Twoja żona ma rację - powiedział-jesteś pomylony.Jesteś zdolny do morderstwa.Przypomnienie o tamtym przykrym incydencie rozwścieczyło mnie.Ruszyłem ku niemu groźnie.Uciekł pod ogrodzenie.Pochy­lił się i podniósł z ziemi jakiś wyrzucony kawałek rury ołowianej.Zaczął wymachiwać tą rurą nad głową.Zatrzymałem się jak wryty.- Ty byś zabił mnie, prawda? - zapytałem zdumiony.Trzymał rurę mocno.- Nie wystawiaj mnie na próbę! - wykrzyknął.- Jeżeli myślisz, że ja dopuszczę, żebyś ty mnie zabił, to rzeczywiście postradałeś zmysły.Znalazłem się w ślepym zaułku.Jak, do diabła, zabija się du­cha? Jaką bronią? Podniosłem wzrok na gwiaździste niebo, że­by tam znaleźć odpowiedź.Ale żadnego głosu z niebios nie usły­szałem.Chłopiec stał trzymając rurę w pogotowiu.Wszystko na nic.Wiedziałem, że przegrałem.Odwróciłem się i poszedłem z powro­tem przez boisko.Chłopiec ruszył za mną.- Hej.hej! Dokąd idziesz?- Niech cię diabli porwą, smyku.Jest wiele sposobów na to, by cię zabić.Ale ja ciebie tylko odprawiam.Jeszcze jeden duch mniej.- Nigdy ci się to nie uda, stary.Mój ojciec i ja będziemy cię nawiedzać już do końca twojfigo życia.Nie damy ci spocząć na laurach, cokolwiek byś zrobił.Możesz otaczać się tymi wszystki­mi rzeczami i bzdurami, ale nigdy nie będziesz cieszył się nimi.I choćbyś wskakiwał nadal do niezliczonych łóżek w na­ dziei, że wreszcie poczujesz się kochany, do takiego łóżka nigdy nie trafisz.Wiedziałem, że on ma rację: odejście nie załatwi niczego.Znałem rozwiązanie.Było bardzo proste, ale moja duma przed tym się wzdragała.Nie mogłem tego małego skurwysyna błagać, a jednak wiedziałem, że nic innego nie uśmierzyłoby gorączki we mnie.Pragnąłem, żeby chłopiec mnie kochał, czy już przynaj­mniej, żeby mnie nie odtrącał.Chłopiec odgadł to.- Człowieku, przecież ja nie chcę cię zadręczać.Wiem, czego dokonujesz.Wiem też, jakie są te wszystkie gówna, do których musisz się brać.Wiem, kiedy stawiasz czoło ludziom, tak że naprawdę trzeba się z tobą liczyć.Mówię ci uczciwie, ja wiem.Ale nie możesz zwiewać teraz, udawać, że całego twojego życia w ogóle nie było.Nie możesz udawać, że ktokolwiek z nas, Sylwia, czy ojciec, czy matka w ogóle nigdy nie istnieli.Oburzyłem się na niego:- To znaczy, że wy wszyscy chcecie czegoś ode mnie.- Nie człowieku, nie jesteśmy twoimi agentami.My się nie zadowolimy tym, że kapnie nam dziesięć procent, ty głupi idio­to! - wrzasnął chłopiec gniewnie.- Myśmy to wszystko robili dlatego, że cię kochamy.Chcemy dla ciebie jak najlepiej.Żąda­my w zamian po prostu, żebyś dawał nam to, co masz w sobie naj­lepszego.A więc powiedział, że kocha mnie.Oczy mi się zamgliły.Gdyby tylko nie powiedział tego w takim gniewie, wszystko może by zostało rozwiązane raz na zawsze.- Wiedziałeś, kiedy tu przyszedłeś, że nie zdołasz mnie zabić - ciągnął chłopiec.- Bo to byłoby tak, jakbyś zabił samego siebie.Tyś przyszedł tutaj, żeby dobić ze mną targu.Zgadza się?- Chłopcze, jestem piekielnie zmęczony.Chciałbym trochę odpocząć dla odmiany.Wielki szmat drogi przebyłem.Nie dotar­łem do ulic brukowanych złotem; nie znalazłem tego cudu dla ciebie, ale starałem się.- Nie, byłeś tylko jeszcze jednym aktorem filmowym z szalony­mi zachciankami.A w życiu są ważniejsze sprawy.O wiele ważniejsze.- Co na przykład?- To na przykład, że nikt na świecie nie osiągnął niczego wielkiego, jeżeli naprawdę nie wstrząsnął wszystkimi.- Smyku, ja nigdy nie będę żadnym bogiem.Masz rację, jestem tylko aktorem.Lepiej czy gorzej usiłuję wyrazić coś za pomocą wszelkich środków, jakie zostały mi dane.Wiem, że kręcisz nosem na wszystko, co ja robię.Może więcej bym zdziałał w życiu, gdybym był architektem, ale już zaczynają burzyć budowle Franka Lloyda Wrighta jako przestarzałe.Rekiny literackie już zaczynają szarpać na strzępy wszystkie dzieła Hemingwaya.Naszego boha­tera, Thomasa Wolfe'a, już się uważa za rozdmuchanego, czczego gadułę.Wszystko ulega zmianie.Nie ma kryteriów stałych.Aktor­stwo może nie jest najszczytniejszym z zawodów pod słońcem, ale jest jedynym zawodem otwartym dla mnie.I możesz mi wierzyć,smyku, wielu z nas niebezpiecznie ryzykuje usiłując uchwycić prawdę.A prawda to miecz obosieczny.Trzeba obchodzić się z nią bardzo ostrożnie, bo inaczej można sobie odciąć jaja.Odwróciłem się i odszedłem, nie oglądając się za siebie.Kiedy przeskakiwałem przez ogrodzenie na ulicę, chłopiec parsknął śmiechem.- Hej, jesteś jeszcze w dosyć dobrej formie jak na staru­szka!Puściłem to mimo uszu.Przez skład drewna skierowałem się do samochodu.Ale słyszałem kroki chłopca.Wszedłem w ciemną uliczkę i zobaczyłem ten mój dobrze znany czarny sportowy wóz czekający na mnie.Chłopiec stał cicho przy drzwiczkach, kiedy przekręcałem kluczyk stacyjki i słuchałem basowego pomruku silnika.- Ładny samochód, proszę pana.Wychyliłem się przez okno.- Owszem ładny, chłopcze, i zarobiłem na tego cadiłlaca w pocie czoła.Zbierałem więcej kułaków dla niego niż w tamtych czasach na ringu dzikich.Ale wiesz, co?- Co?- Z tego wszystkiego bym zrezygnował, gdybym tylko mógł wystąpić z jednym oświadczeniem, które nigdy nie traci mo­cy.Chłopiec uśmiechnął się [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl