[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I to nie pięć, a zaledwie cztery.Znachor wykrzywił się, jakby mu ktoś ciężki nadepnął na palec, lecz monety wziął.Potem wymruczał pod nosem coś, co miało przypominać cudowne zaklęcia, splunął siedem razy pod wytarty kobierzec, okadził chorego dymem z diabelskiego ziela, wreszcie natarł balsamem bolejącą i rozgorączkowaną głowę.Kiedy skończył, zwrócił się ponownie do Achmadżana:- A teraz, garncarzu, daj trzy barany.Poczciwy lepiglina w pierwszej chwili osłupiał.Głosu nie mógł wydobyć z gardła.Wieczność przeminęła, zanim z trudem najwyższym wystękał:- Bądź uczciwym człowiekiem, lekarzu.Wziąłeś już pieniądze.Jeśli nie masz serca, miej chociaż sumienie.Tabib obruszył się.Zmarszczył czoło.- Cena jest uczciwa - burknął.- Cztery tańgi i trzy marne barany za leczenie ciężko chorego to dużo? A czy ty myślisz, pustogłowy garnkolepie, że ja za zioła zbieraczom nie płacę? I za uzdrawiający balsam z tygrysiego tłuszczu? I za mazidła sprowadzane przez ludzi-kozice z niedostępnych pieczar Ałaju i jaskiń Pamiru? Zwątpić w uczciwość doktora to jakby zwątpić w nauki samego Abu Ali Ibn-Siny.Słysząc słowa znachora Hodża Nasreddin uniósł powieki i wyszeptał z wysiłkiem:- Wszystko to prawda, czcigodny spadkobierco nauk przesławnego Abu Ali Ibn-Siny.Znałem i ja przed laty podobnego do ciebie lekarza, z którego wiedzy korzystali lekarze przez kilka stuleci.Na Awicennę powoływali się również rozmaici zielarze i znachorzy w całej niemal Azji.- Bardzo uczciwego i bardzo porządnego człowieka, o sumieniu i sercu wrażliwym jak rzadko.Pamiętam, kiedy przechodził koło miejscowego cmentarza, zawsze sobie szczelnie naciągał chałat na głowę.- Zasłaniał sobie chałatem głowę? A po co? - zdumiał się znachor.- Uczciwość tak mu nakazywała.Wstydził się własnych pacjentów, których kiedyś leczył.Garncarz zagryzł wargi, ale nie wytrzymał długo i parsknął głośnym śmiechem.Zawtórował mu słabym głosem Hodża Nasreddin.Dopiero wówczas zaświtało w głowie tabiba, że mędrzec zadrwił sobie z niego.- Dla was, grzeszne dusze, nie ma nic świętego na tej ziemi! - wrzasnął pieniąc się na gębie.- Nie potrzebuję twoich kościstych baranów, garnkolepie! Nawet gdybyś miał całe stado tłuściochów, nie wziąłbym ani jednego.Za zapłatę wystarczy mi widok tego oto barana, który zapadł na ciężką chorobę.Nieuleczalną.Jego dni zostały policzone.Zobaczycie, wkrótce zjawi się tutaj Azraił, Anioł Śmierci, aby zabrać nędznika i wtrącić do piekła.- Nie przejmuj się bredzeniem tego skorpiona w zawoju wielkim jak, gniazdo bocianie, a móżdżku maleńkim jak dwa ziarnka maku - szepnął mędrzec do przyjaciela.- Coś powiedział? - wrzasnął tabib po raz drugi.- Ja skorpionem? O maleńkim móżdżku? Przekonasz się, nie doczekasz piątku.I wybiegł rozwścieczony.Furtą od ulicy grzmotnął tak, że zawiasy nie wytrzymały znachorowej złości.Z przeraźliwym łoskotem furta runęła na ziemię.- Mówiłem już, abyś się nie przejmował - powtórzył Hodża.- Lepiej, Achmadżanie, pośpiesz na bazar i kup trzy garści ziół, jakie ci wskażę.Garncarz popędził na bazar, gdzie w najodleglejszym kącie godzinami przesiadywali siwobrodzi mężowie w zawojach wypłowiałych od słońca.Siedzieli w kucki z niepozornym towarem, który potrafili ocenić jedynie ozdrowieńcy.Z leczniczymi ziołami znalezionymi wysoko w górach.W miejscach niedostępnych dla zwyczajnych ludzi, na skalnych występach odwiedzanych jedynie przez fergańskie gronostaje, zręczne wielkorogie archary i śnieżne pantery.Po czterech dniach choroba zaczęła ustępować.Po pięciu gorączka spadła, boleści zniknęły zupełnie.Szóstego dnia mędrzec bucharski poprosił druha, aby dopomógł mu wyjść przed dom, na świat hoży, popatrzeć na ludzi, posłuchać ptasich treli, powąchać woni szaszłyków smażonych na węglu drzewnym przez ulicznych sprzedawców.Achmadżan nie potrafił przyjacielowi odmówić niczego.Bez słowa protestu wyprowadził go przed furtę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]