[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Do lasu przylegały skute mrozem pola, na których w lecie dojrzewały obfite plony i które mimo prze­prowadzonej przez szacha reformy rolnej należały w większości do kilku obszarników.Za polami zaczynały się slumsy Tabrizu.Widzieli minarety Błękitnego Meczetu i gnane wiatrem dymy licznych pożarów.- Możemy ominąć miasto, Azadeh?- Tak, ale to dość długa droga.Usłyszeli w jej głosie niepokój.Na razie szła szybko i nie skarżyła się, lecz mimo to była dla nich ciężarem.Ross i Gueng na mundury włożyli góralskie stroje.Ich zdarte buty i broń nie powinny zwrócić niczyjej uwagi.Podobnie jak jej czador.Ross zerknął na nią, nie mogąc się przyzwyczaić do tego, jak szpeci ją ten ubiór.Wyczuła jego spojrzenie i uśmiechnęła się z przy­musem.Rozumiała, jak wygląda w czadorze i że jest dla nich ciężarem.- Idźmy przez miasto - powiedziała.- Będziemy się trzymać bocznych uliczek.Mam trochę pieniędzy; kupimy za nie coś do jedzenia.Ty, Johnny, możesz udawać górala z Kaukazu, powiedzmy z Astary.Ty, Gueng, mów w gurkhali i zachowuj się ordynarnie i arogancko jak Turkmen z północy.Jesteś do nich podobny; pochodzą od Mongołów, jak wielu Irańczyków.A może kupię wam zielone opaski i będziecie udawali żołnierzy Zielonych Oddziałów.To chyba najlepszy pomysł.- Dobrze, Azadeh.Nie powinniśmy trzymać się razem.Gueng, idź za nami.- Na ulicy Iranki chodzą za mężami - stwierdziła Aza­deh.- Będę.będę szła krok za tobą, Johnny.- To dobry plan, memsahib - uznał Gueng.- Bardzo dobry.Poprowadzisz nas.Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.Wkrótce znaleźli się w targowej dzielnicy slumsów.Jakiś człowiek potrącił Guenga, który klnąc głośno w gurkhali uderzył go bez wahania pięścią w gardło.Nieuważny przechodzień wylądował nieprzytomny w rowie.Na ulicy na chwilę zapadła cisza, ale potem znowu zrobiło się gwarnie.Najbliżej stojący spuścili oczy i odeszli; niektórzy zrobili znak odczyniający urok, który mógł rzucić przybysz z pomocy, potomek hord nie znających Jedynego Boga.Azadeh kupiła u ulicznych przekupniów świeży chleb, pie­czony na węglach jagnięcy kebab i jarzynowo-fasolowy horiszt z ryżem.Usiedli na ławce, najedli się, a potem poszli dalej.Nikt nie zwracał na nich uwagi.Od czasu do czasu ktoś namawiał Rossa, żeby coś kupił, ale zaraz wtrącała się Azadeh, przema­wiając lokalną turecką gwarą i chroniąc go przed natrętami.Kiedy muezini wezwali do popołudniowej modlitwy, stanęła wystraszona.Wszyscy dookoła szukali jakiegoś skrawka dy­wanu, materiału, gazety albo tektury, żeby uklęknąć i pomodlić się.Ross zawahał się, a potem widząc jej błagalny wzrok, udał, że też się modli i niebezpieczny moment minął.Na całej ulicy nie uklękły może tylko cztery osoby, wśród nich Gueng, który oparł się o ścianę.Nikt nie przejmował się stojącymi.W Tabrizie mieszkali ludzie wielu ras i religii.Ruszyli dalej, posuwając się na południowy wschód i mijając nędzne przedmieścia.Wśród stert śmieci kręciły się okryte parchami wygłodzone psy, jedynym ściekiem był rów.Ross wiedział, że wkrótce zabudowania się skończą i zaczną sady i pola, a za nimi las i wijąca się ku przełęczy droga do Teheranu, którą dotrą do bazy Tabriz Jeden.Nie miał pojęcia, co zrobi, gdy tam dojdą.Azadeh twierdziła, że zna w pobliżu kilka jaskiń, w których mogą się schronić do przylotu śmigłowca.Minęli ostatnie rudery i wyszli na wyboistą drogę otoczoną z obu stron zaspami.Idąc po upstrzonym odchodami mułów i osłów śliskim śniegu, dołączyli do innych wędrowców, z któ­rych część prowadziła objuczone osły, a część uginała się pod niesionym na własnym grzbiecie brzemieniem.Mężczyźni, ko­biety i dzieci wypróżniali się przy drodze, a potem brali garść śniegu w lewą dłoń, podcierali się i ruszali dalej - wielojęzyczna mieszanka narodów, plemion, nomadów i mieszkańców miasta, których łączyła tylko wspólna nędza i duma.Azadeh była bardzo zmęczona - idąc przez miasto, przez cały czas bała się, że popełni jakiś błąd, że ktoś ich rozpozna.Poza tym umierała z obawy o Erikkiego, martwiła się, jak dotrą do bazy i co potem poczną.Inszallah, powtarzała w du­chu.Bóg nie da skrzywdzić mnie, jego i Johnny’ego.Dochodząc do skrzyżowania z szosą na Teheran, zobaczyli prowizoryczną blokadę i żołnierzy Zielonych Oddziałów oraz innych uzbrojonych mężczyzn, którzy sprawdzali samochody i pieszych.Nie sposób było ich ominąć.- Ty idź, pierwsza, Azadeh - szepnął Ross.- Zaczeka) trochę dalej.Jeśli nas zatrzymają, nie wtrącaj się, idź do bazy.Osobno będzie bezpieczniej - dodał z uśmiechem.- Nie przejmuj się.Kiwnęła głową z pobladłą ze strachu twarzą i poszła, niosąc jego plecak.Kiedy wyszli z miasta, uparła się, żeby go założyć.- Spójrz na inne kobiety, Johnny.Nie niosąc niczego, będę się strasznie wyróżniać.Ross i Gueng zatrzymali się na chwilę, a potem zeszli na pobocze i wysikali się.Niektórzy z idących zwrócili na nich uwagę.Kilku przeklęło niewiernych - nieświadomie oddawali mocz w stronę Mekki, czego nie dopuściłby się żaden muzuł­manin.- Kiedy ona przejdzie, ty następny, Gueng.Ja ruszę za dziesięć minut.- Lepiej, żebyś ty teraz poszedł, sahibie - odparł Gueng.- Ja jestem Turkmenem.- Dobrze, ale jeśli mnie zatrzymają, nie wtrącaj się.Prze­ślizgnij się jakoś i zaprowadź ją w bezpieczne miejsce.Liczę na ciebie!Niewysoki mężczyzna uśmiechnął się, błyskając białymi zębami.- Ja też na ciebie liczę, sahibie.Masz jeszcze dużo do zrobienia, nim zostaniesz Władcą Gór.Gueng spojrzał na oddaloną o sto jardów blokadę.Azadeh stała już w kolejce.Jeden z żołnierzy powiedział coś do niej.Odpowiedziała, nie patrząc mu w twarz, i żołnierz przepuścił ją.- Nie czekaj na mnie przy drodze, sahibie.Pójdę chyba przez pola.Nie martw się, na pewno do was dołączę.Gueng przepchał się przez strumień pieszych i ruszył z po­wrotem do miasta.Po przejściu stu jardów usiadł na odwróconej skrzynce i rozwiązał sznurowadła, jakby uwierały go buty.Skarpety były w strzępach, ale nie miało to znaczenia: podeszwy stóp miał twarde jak stal.Nie śpiesząc się, zasznurował buty.Bawiło go to, że udaje Turkmena.Przy blokadzie Ross ustawił się w kolejce opuszczających Tabriz.Zielonym Oddziałom asystowali policjanci.Ludzie byli podenerwowani, nastawieni wrogo przeciwko każdej władzy i ograniczaniu ich prawa do podróżowania, gdzie i kiedy chcą.Niektórzy rwali się do bitki.- Ty! - zwrócił się strażnik do Rossa.- Gdzie są twoje papiery?Ross splunął gniewnie na ziemię.- Papiery? Te lewicowe psy spaliły mój dom, a w nim moją żonę i dzieci.Nie mam niczego poza tym karabinem i kilku nabojami.Bóg tak chciał.ale dlaczego nie pójdziecie spalić tych szatańskich psów i nie wypełnicie bożego dzieła, zamiast zatrzymywać uczciwych ludzi?- My też jesteśmy uczciwi - odparł ze złością strażnik.- I wykonujemy boże dzieło.Skąd jesteś?- Z Astary [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl