[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na trawie leżeli żołnierze.Kasłali i pluli, usiłując pozbyć się z płuc gry­zącego dymu.W powietrzu unosiła się śmierdząca mgiełka.Z otworu bił ciągle słup ciemnego dymu.Pod stopami poczuli kolejne tąpnięcie pod ziemią.W pobliżu muru ziemia lekko się zapadła.– Roland! – krzyknął Arutha.– Tutaj, Wasza Wysokość.– Usłyszeli w odpowiedzi okrzyk jednego z żołnierzy.Carline wyskoczyła do przodu jak z procy.Dobiegła do leżącego na ziemi Rolanda przed bratem.Żołnierz, który za­wołał ich, opatrywał Rolanda.Chłopak miał zamknięte oczy i był blady jak płótno.Z boku sączyła się krew.– Kilka ostatnich metrów musiałem ciągnąć go po ziemi, Wasza Wysokość.Szedł i nagle upadł nieprzytomny.Z po­czątku myślałem, że to przez dym, ale potem zobaczyłem ranę.Carline objęła głowę leżącego.Arutha przeciął szybko skó­rzane paski pancerza na piersi i rozdarł bluzę.Po oględzinach usiadł na piętach.– Nic mu nie będzie.To płytka rana.– Och, Roland – szepnęła cicho Carline.Powieki leżącego rozchyliły się, a na ustach pojawił się słaby uśmiech.Mówił z trudem, ale próbował nadać głosowi wesoły ton.– A cóż to? Można by pomyśleć, że mnie zabili.– Ty potworze bez serca – powiedziała dziewczyna.Potrząsnęła nim delikatnie, lecz nadal trzymała jego głowę w ramionach i uśmiechała się miękko.– Stroić żarty w takiej chwili!Spróbował się poruszyć.Skrzywił się z bólu.– Ale boli.Powstrzymała go, kładąc rękę na ramieniu.– Nie próbuj się ruszać.Musimy zabandażować ranę – powiedziała na pół gniewnie, a na pół z ulgą.Ułożył głowę wygodniej na jej kolanach.– Nie ruszę się, choćby mi dawali pół Księstwa.Spojrzała na niego nagle poirytowana.– Co ci przyszło do głowy, żeby tak bez opamiętania rzucać się na nieprzyjaciela? Rolandowi zrobiło się głupio.– Tak naprawdę, to potknąłem się na schodach i nie zdą­żyłem wyhamować.Dotknęła policzkiem jego czoła.Stojący obok Amos za­śmiał się tubalnym głosem.– Łżesz jak najęty, ale ja i tak cię kocham – powie­działa miękko.Arutha wstał, wziął Amosa pod rękę i odszedł, zostawiając Rolanda i Carline samych.Za rogiem wpadli na byłego jeńca Tsuranich, Charlesa, który śpieszył z wodą dla rannych.Arutha zatrzymał go.Na nosidłach wisiały dwa ogromne wiadra z wodą.Charles był cały ubłocony i krew płynęła mu z kilku niewielkich ran.– Co ci się stało?Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.– Dobra walka.Skoczyć w dziura.Charles dobry wojow­nik.Były żołnierz Tsuranich był blady i chwiał się lekko na nogach.Arutha stał oniemiały.Po chwili dał mu znak, że może odejść.Charles wesoło pobiegł przed siebie.Arutha zwrócił się do Amosa.– Czy rozumiesz coś z tego? Amos zachichotał.– Wiele razy miałem do czynienia z łobuzami i kanaliami wszelkiej maści, Wasza Wysokość.Niewiele wiem o Tsura­nich, ale opierając się na swoim doświadczeniu, jestem pewien, że możesz na niego liczyć.Arutha przyglądał się z daleka, jak Charles, nie zważając na własne zmęczenie i rany, roznosi wodę wśród rannych.– To nie byle co.Skoczył do tunelu, chociaż mu nikt nie kazał.Będę się musiał poważnie zastanowić nad sugestią Martina, aby włączyć Charlesa do służby.Poszli dalej.Arutha chodził po dziedzińcu i doglądał, czy ranni mają właściwą opiekę, Amosowi zlecił zadanie znisz­czenia tunelu do końca.Nadszedł świt.Na dziedzińcu panowała niczym nie zmą­cona cisza i tylko kopiec świeżej ziemi w miejscu, gdzie za­sypano szyb, oraz podłużne zapadlisko ciągnące się między zamkiem a murem świadczyły o tym, że w nocy miało tam miejsce coś niezwykłego.Fannon kuśtykał przy murze, oszczędzając prawą stronę ciała.Rana na plecach zagoiła się prawie zupełnie, ale ciągle jeszcze nie mógł chodzić bez podpierania się czy pomocy dru­giej osoby.Ojciec Tully podtrzymywał go z drugiej strony.Podeszli do czekających.Arutha uśmiechnął się do Mistrza Miecza i delikatnie ujął go pod drugie ramię, pomagając Tully'emu.Obok stali Gardan, Amos Trask, Martin i grupka żołnierzy.– A cóż to ma znaczyć? – zapytał zrzędliwie Fannon, udając gniew.Zebrani popatrzyli na siebie z uśmiechem.Ten sam stary, dobry Fannon.– Co to, zabrakło wam oleju w głowie? Nie radzicie so­bie? Po co wyciągacie mnie z łóżka? Żebym znowu objął ko­mendę?Arutha wskazał bez słowa na morze.Daleko na horyzoncie, na tle błękitu morza i nieba pojawiło się kilkanaście maleńkich punkcików.Poranne słońce odbijało się od bieli żagli.– Flota z Carse i Tulan zbliża się ku plażom wybrzeża.Ponownie wskazał na obóz Tsuranich, w którym wrzało jak w ulu.– Przegnamy ich dzisiaj, Fannon.Jutro o tej porze w naj­bliższej okolicy nie będzie śladu po obcych.Będziemy pędzili nieprzyjaciela na wschód, nie dając mu ani chwili wytchnienia.Minie dużo czasu, zanim ponownie zdołają zebrać znaczne siły.– Mam nadzieję, że się nie mylisz, Arutha – powiedział cicho Mistrz Miecza.Stał przez dłuższy czas w milczeniu, wpatrując się w dal.–– Słyszałem raporty o twoim dowodzeniu, Arutha.Do­skonale się sprawiłeś.Twój ojciec i Crydee mogą być z ciebie dumni.Arutha był głęboko poruszony pochwałą Fannona, lecz chciał zbagatelizować swoje zasługi.Fannon nie dał mu dojść do słowa.– Nie, Arutha.Wiem, co mówię.Uczyniłeś wszystko, co było trzeba i znacznie więcej.To ty miałeś rację, a nie ja.Z tymi ludźmi zbyt daleko posunięta ostrożność nie jest po­trzebna.Trzeba z nimi walczyć aktywnie i wychodzić z ini­cjatywą.– Westchnął głęboko.– Stary już jestem, Arutha.Czas najwyższy, abym odszedł na spoczynek, a wojaczkę zo­stawił młodym.Tully zaśmiał się ironicznie.– Ty nie jesteś stary, Fannon.Byłeś jeszcze berbeciem w pieluchach, kiedy ja byłem już kapłanem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl