[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potem poszedłem porozmawiać z ojcem.Wiedziałem, gdzie go szukać.Co dzień przyjmował Żydów, których Niemcy przy­syłali nam z całej Europy, z Reichu, z Austrii.Zjeżdżali tu z walizami, pudłami, ze swą arogancją, poczuciem wyższości wykształconych Żydów z Zachodu i odkrywali nagle nasze więzienie, to polskie getto, gdzie ludzie umierali przez byle nieostrożne słowo czy spojrzenie, gdzie zdychało się z głodu i zimna, gdzie szerzył się tyfus.Gdy wszedłem do ośrodka na Prostej pod czternastym, ojciec przyjmował właśnie wysie­dlonych z Gdańska, a jeden z nich, wymachując elegancką la­ską z gałką, krzyczał, że jest katolikiem, że jego ojciec był już chrzczony, że nienawidzi Żydów i chciałby wiedzieć, czy jest tu gdzieś kościół.Miałem ochotę zdzielić go pięścią w twarz, ale ojciec odpowiedział spokojnie:- Na Grzybowskiej znajdzie pan kościół dla nawróco­nych.Spostrzegł mnie i zbliżył się z uśmiechem.- Ojcze, chodzi o gruby interes.Słuchał, kiwając głową.Czytałem dezaprobatę w jego oczach i skrzywieniu ust, ale nawet nie próbował mi się sprzeciwiać i w końcu zapytał po prostu:- Czego chcesz?Chciałem, żeby skontaktował mnie z szefem tragarzy, sta­nowiących zamknięty cech, stowarzyszenie silnych, brutal­nych mężczyzn, którzy kontrolowali transport w getcie i czę­sto trudnili się przemytem.Oni też wspomagali niekiedy biednych i wiedziałem, że ojciec miewał z nimi styczność.- Marcinie, to szumowiny getta!Wzruszyłem ramionami; obojętne, kim są, byli mi potrzeb­ni, byli potrzebni nam wszystkim, mojemu ojcu, który roz­dzielał zapomogi, dzieciom z sierocińca doktora Korczaka, malcom żebrzącym na ulicy, modlącym się chasydom i inte­lektualistom, wydającym tajne gazetki, które Paweł pokazy­wał mi czasem i które Pola kolportowała.Wyszedłem z ojcem.Zapadła już noc i było tak ciemno, że przechodnie wpadali nft siebie na ulicy.Okupanci wprowadzili nakaz całkowitego za? ciemnienia; przebąkiwano o wojnie z Rosją.;,- Wstąpię tutaj - powiedział ojciec.- Zaczekaj na mnie.Staliśmy pod jedną z kamienic na końcu Koźlej.- Polecę cię, ale nie żądaj niczego więcej.Potem odejdę.Podziękowałem mu.To były moje sprawy, musiałem roze­grać Je sam.Stałem na zimnym podwórku, po którym hula! mroźny wiatr.Po chwili ojciec zawołał:- Czekają na ciebie!Poklepał mnie po plecach, jakby chciał powiedzieć: „Idź, sy­nu, życzę ci powodzenia.Idź, skoro uważasz, że dobrze robisz".Było ich czterech w prawie pustym mieszkaniu; mieli po­tężne, bycze karki, szerokie bary, a jeden z nich długą bliznę na policzku.Tego dnia było mi przeznaczone przebywać wśród warszawskich szumowin zarówno aryjskich, jak i ży­dowskich.- No więc, smarkaczu, chcesz polować na naszym teryto­rium?Nie odpowiedziałem na to.Oparłem się o ścianę i wytłu-i maczyłem, o co mi chodzi.Tu też nie używałem żadnych! wielkich słów; mówiłem o pieniądzach, o workach, które na-| leżało zanosić do moich klientów w getcie.Nie potrzebują! o nic się troszczyć, tylko znaleźć się przy tramwaju, gdy za­cznie zwalniać.Ja zrzucę worki, oni zaś chwycą je i uciekną z nimi jak najprędzej.To był ich fach.Dopiero później do­wiedziałem się, że nazywają się: Trisk-Wózek, Ślepy Jankiel, Długi Kiwa i Chaim-Małpa.Tego wieczoru nie przedstawili mi się.Wysłuchali mnie, targowali się o ceny ł w końcu porozu­mieli się wzrokiem.- Jutro będziesz miał tragarzy - powiedział Ślepy Jankiel.- Ale to tylko na próbę, na jeden dzień.Potem zobaczymy.Nie chciałem niczego więcej; trzeba było tylko puścić ma­szynę w ruch.Spotkałem się z Pawłem i Połą, którzy dali mipieniądze.Wszystko było gotowe.Paweł miał czekać na Zamenhofa; tam, między Wołyńską i Muranowską, odbędzie się szybko wyładunek.Tragarze muszą jedynie zabrać worki, ja -skłonić motorniczego, aby zwolnił.Wyciągnąłem się w ubraniu na łóżku.Czułem się zmordo­wany, mdliło mnie, ponieważ nie byłem przyzwyczajony do pi­cia i palenia, a przede wszystkim dlatego, że poznałem ludzi, jakich kilka miesięcy temu nie potrafiłbym sobie nawet wy­obrazić - Dziobatego, Ślepego Jankiela, Mokotowa-Mogiłę; per­traktowałem i piłem z nimi.Marzyłem, że przytulam się do Ja­dzi, do jej piersi, rysujących się tak kusząco pod haftowaną bluzką.Żyłem w dziwnych czasach, kiedy wszystko było możli­we.W ciągu godziny mogłeś zestarzeć się o dziesięć lat, a chwi­lę nieuwagi przypłacić życiem, zginąć pod buciorami jakiegoś esesmana, któremu przyszłaby ochota skopać cię na śmierć.Możliwe, niemożliwe - te słowa nie miały już sensu w Warsza­wie, gdzie panowało barbarzyństwo graniczące z obłędem.Mu­siałem zaufać ludziom, którzy zamiast nazwisk mieli więzienne przydomki, a nie dowierzać policjantom, reprezentującym pra­wo.Ja, syn inteligenckiej rodziny z Senatorskiej, zostałem przemytnikiem, współpracowałem z Rudym i Mietkiem-Olbrzy-mem, nie byłem już Marcinem, tylko Obciętym Mietkiem.W umówionym miejscu stawili się wszyscy.Poznaję ich z daleka: Mietek-Olbrzym i Mokotów-Mogiła siedzą przy bra­mie, Rudy stoi o parę metrów dalej, jeszcze dalej Dziobaty pali samotnie, ze swym nieodłącznym uśmiechem na ustach.- Dla ciebie mur nie istnieje - mówi.- Kręcisz się po obu stronach.W odpowiedzi kiwam tylko głową.Dziś rano muszę ich mocno wziąć w garść, skończyły się żarty i picie.Teraz pracu­jemy.Stają wkoło mnie, słuchając, co do nich mówię: żandar­mi niemieccy zmieniają się co dwie godziny, polscy policjanci co cztery, żydowscy - co siedem.Muszą zapamiętać granato­wych, z którymi „gram", czyli których przekupuję; wprawdzie to moja funkcja, ale lepiej, żeby ich rozpoznawali.Idziemy szybko pod niskim, ciężkim niebem, które wróży śnieg.Dzio­baty sapie, gdy przyspieszamy kroku.- Przecież to nie wyścig, beduinie.Zamęczysz nas!- Schudniesz.Będzie ci się lepiej piło.Następnie wyjaśniam, że mam cztery worki, które pozosta­ły, gdyż opóźniłem akcję.Będziemy czekać na odpowiedni tramwaj, a gdy tylko wsiądzie jeden z granatowych na moim żołdzie, załadujemy towar.- To twoje zadanie, Olbrzym.Jesteś najsilniejszy.Potem ustawiacie się wokół worków, wykrzywiacie gęby w groźne miny, istny mur koło worków.O getcie mówię im krótko; zobaczą sami.- Zrzucam worki na Zamenhofa - ciągnę dalej.- Nie wy­siadamy z tramwaju.Jeżeli niemieccy żandarmi okażą się nieprzekupni, udajemy, że się w ogóle nie znamy.Wy jeste­ście dobrymi, młodymi Polakami, śmierć beduinom!Śmieją się.Mam ich w ręku; wiem, czego chcę, i to jest moja siła.No i zaczęliśmy.Jedna przeprawa, dwie, wkrótce staje się to rutyną.Ryzykuje się życiem dziesięć razy dziennie, ale to już rutyna [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl