[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Czy wszyscy są w takim stanie?- Nie rozumiem, panie kapitanie.- Czy wszyscy tak wyglądają, tak są ubrani?- Tak - potwierdził Król i roześmiał się.- Rzeczywiś­cie, kiedy im się przyjrzeć, można ich wziąć za zgraję żebraków.Jakoś nigdy nie przyszło mi to do głowy.W tym momencie zauważył, że Forsyth bacznie mu się przygląda.- O co chodzi? - spytał, gubiąc gdzieś swój uśmiech.Zewsząd obserwowali ich jeńcy, a wśród nich Peter Marlowe.Ale wszyscy trzymali się z daleka, wciąż zada­jąc sobie pytanie, czy naprawdę widzą Króla rozmawiają­cego z człowiekiem, który ma u pasa pistolet i wygląda naprawdę jak człowiek.- Dlaczego tak bardzo różnicie się od nich? - spytał Forsyth.- Nie rozumiem, panie kapitanie.- Jesteście porządnie ubrani, a tamci mają na sobie łachmany.Na twarzy Króla znów pojawił się uśmiech.- Bo ja dbałem o swoje ubranie.A oni chyba nie - odparł.- Jesteście, jak widzę, w niezłej formie.- Nie w takiej, jak bym chciał, ale owszem, trzymam się dobrze.Chce pan, żebym pana oprowadził po obozie? Właśnie pomyślałem, że przyda się panu ktoś do pomocy.Mógłbym skrzyknąć paru chłopców, zorganizować oddział.O zaopatrzeniu w obozie szkoda nawet mówić.Ale w garażu stoi ciężarówka.Moglibyśmy pojechać do Singapuru i skombinować.- Jak to jest, że najwyraźniej stanowicie tu wyjątek? - przerwał mu Forsyth, wyrzucając z siebie słowa jak poci­ski.- Słucham?Forsyth wskazał palcem wprost na obóz.- Na tych paruset ludzi, których tu widzę, tylko wy jesteście ubrani - powiedział.- Gdzie spojrzę, widzę ludzi wychudzonych jak szczapy, tylko wy - tu obrócił się i spo­jrzał twardo na Króla - wy jeden trzymacie się dobrze.- Niczym się od nich nie różnię.Miałem tylko głowę na karku.I szczęście.- W takim piekle nie ma miejsca na szczęście czy pech!- Ależ jest - sprzeciwił się Król.- A poza tym, to nic złego dbać o ubranie, o to, żeby nie wyjść z formy.Czło­wiek musi o sobie myśleć.To nie zbrodnia!- Owszem, to nie zbrodnia - odparł Forsyth.- Pod warunkiem, że nie dzieje się to cudzym kosztem! Gdzie jest kwatera komendanta obozu? - warknął.- Tam.- Król wskazał kierunek.- W pierwszym rzę­dzie tamtych baraczków.Naprawdę nie wiem, co pana ugryzło.Chciałem pomóc.Myślałem, że przyda się ktoś, kto wprowadziłby pana w sytuację.- Nie potrzebuję waszej pomocy, kapralu! Jak nazwi­sko?Król żałował, że zadał sobie tyle trudu.Kurwa mać, pomyślał z wściekłością, chcesz komuś pomóc, no to masz!- Król, panie kapitanie - odparł.- Możecie odmaszerować, kapralu.Zapamiętam was sobie.I wiedzcie, że postaram się jak najszybciej zobaczyć z kapitanem Broughem.- A to dlaczego?- Dlatego, że jesteście wysoce podejrzani - odparł ostro Forsyth.- Chcę wiedzieć, dlaczego w przeciwień­stwie do innych tak dobrze wyglądacie.Żeby utrzymać się w takim obozie w formie, trzeba mieć pieniądze, a nie­wiele mogło być sposobów ich zdobycia.Bardzo niewiele.Na przykład, donosicielstwo! Po drugie, handel lekar­stwami lub żywnością.- Nie mam zamiaru wysłuchiwać tych bredni.- Odmaszerować, kapralu! I pamiętajcie, że osobiście się wami zajmę!Z największym trudem Król powstrzymał się, żeby nie dać mu w zęby.- Odmaszerować - powtórzył Forsyth i wysyczał: - Zejdźcie mi z oczu!Król zasalutował i odszedł oślepiony wściekłością.- Witaj - rzekł Marlowe, zachodząc mu drogę.- Boże, chciałbym mieć tyle odwagi co ty.Król oprzytomniał.- Czołem, panie kapitanie - wychrypiał i nie zatrzymu­jąc się zasalutował.- O mój Boże, Radża, co się stało?- Nic.Tylko.nie mam ochoty na rozmowę.- Dlaczego? Jeżeli czymś cię uraziłem albo masz mnie dość, to powiedz.Proszę cię.- Pan nie ma z tym nic wspólnego - odparł Król i zmu­sił się do uśmiechu, choć wszystkie jego myśli zagłuszało pytanie: Jezu, co ja takiego zrobiłem? Karmiłem drani, pomagałem im, a teraz traktują mnie jak powietrze.Obejrzał się i zobaczył, jak Forsyth idzie między bara­kami, a potem znika.A ten? Ten bierze mnie za donosi­ciela, pomyślał z udręką.- Co ci powiedział? - spytał Marlowe.- Nic.Chcę.muszę.coś dla niego zrobić.- Jestem twoim przyjacielem.Pozwól sobie pomóc.Czy nie wystarcza ci, że jestem z tobą?Ale Król pragnął tylko jednego - ukryć się.Forsyth i cała reszta pozbawili go władzy.Wiedział, że jest stra­cony.A brak władzy napawał go przerażeniem.- No, to na razie - bąknął, zasalutował i oddalił się pośpiesznie.Jezu - łkał w duchu - spraw, żeby mnie poznawano.Błagam cię, spraw, żeby mnie poznawano.Nazajutrz nad obozem zahuczał samolot.Z jego wnę­trza wyleciały zrzuty.Część z nich spadła na teren obozu.Tych, które spadły poza ogrodzenie, nie próbowano nawet odszukać.Nikt nie opuszczał Changi, tu było naj­bezpieczniej.Przecież mogła to być pułapka.Roiło się od much.Kilku jeńców zmarło.Kolejny dzień.Nad lądowiskiem zaczęły krążyć samo­loty.Do obozu wkroczył angielski pułkownik, a wraz z nim doktorzy i sanitariusze.Przywieźli ze sobą lekar­stwa.Nadlatywały i lądowały coraz to nowe samoloty.Ni stąd, ni zowąd zawyły w obozie jeepy, zjawili się potężni mężczyźni z cygarami w zębach i czterej lekarze.Byli to Amerykanie.Wpadli do obozu, pokłuli swoich współziomków igłami, napoili świeżym sokiem pomarań­czowym, nakarmili, nawtykali im papierosów i wyściskali ich - swoich chłopców, swoich bohaterów.A potem wsa­dzili wszystkich do jeepów i podwieźli do głównej bramy Changi, gdzie czekała ciężarówka.Marlowe przyglądał się temu zaskoczony.Przecież oni nie są bohaterami, myślał ze zdumieniem.Ani my.My przegraliśmy.Przegraliśmy wojnę, naszą wojnę.Tak czy nie? A więc jacy z nas bohaterowie? Jacy?Gdy głowa pękała mu od sprzecznych myśli, dostrzegł Króla, swojego przyjaciela.Przez te wszystkie dni szukał okazji, żeby z nim porozmawiać, ale ilekroć się spotykali, Król zbywał go powtarzając, że później, że teraz jest zajęty.A kiedy przyjechali Amerykanie, zupełnie już nie było czasu na rozmowę.Marlowe stał więc przy bramie w tłumie gapiów, przyglądając się przygotowaniom Amerykanów do odjazdu.Pragnął pożegnać się ze swoim przyjacielem.Czekał cierpliwie na sposobność, kiedy będzie mógł mu podziękować za uratowanie ręki i za chwile wspólnej radości.Pośród gapiów był również Grey.Przy ciężarówce stał zmęczony Forsyth.Wyciągnął rękę z listą.- Oryginał dla pana, majorze - powiedział do Amery­kanina.- Pańscy ludzie są tu spisani według stopnia, rodzaju służby i numeru identyfikacyjnego.- Dziękuję - odparł major, przysadzisty spadochro­niarz o wydatnych szczękach.Podpisał dokument i zwró­cił pięć kopii.- Kiedy zjawi się reszta waszych? - spytał.- Za parę dni [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl