[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Obudź się.Chcę ci coś powiedzieć.- Nie śpię, ale najpierw mi powiedz, czy to jest sen? Mam przeczucie, że to nie może być rzeczywistość.- To nie jest sen.Westchnęła cicho i przytuliła się mocniej.- Teraz powiedz mi to, co chciałeś powiedzieć.- Kocham cię.- Nie.Teraz to na pewno sen.- Naprawdę.- Nie, proszę, nie budź mnie teraz.Nie zniosłabym teraz rzeczywistości.- A ty?- zapytał.- Przecież wiesz.- odparła.- Nie muszę ci tego mówić.- Już świta- powiedział.- Zostało mało czasu.- Więc wypełnię go, mówiąc ci o tym.Trzymał ją w ramionach, słuchając, jak mu o tym mówi szeptem.„Nie- pomyślał.- Teraz jestem pewien.Nie mógłbym się aż tak mylić! To jest moja kobieta”.Rozdział 22Bębny umilkły o świcie.Cisza, która nastąpiła, była złowieszcza, nie dająca wytchnienia.Zdążyli się już przyzwyczaić do tego urywanego rytmu i nawet zaczęli za nim tęsknić.Krążąc po obozie, Bruce wyczuł niepokój wśród swoich ludzi.Biło od nich oczekiwanie przemieszane ze strachem.Zachowywali się bardzo powściągliwie, jak gdyby nie chcieli zwracać na siebie uwagi.Śmiech, którym przyjmowali jego dowcipy, był nerwowy i urywał się szybko.Ich oczy cały czas uciekały w kierunku ściany drzew.Bruce stwierdził, że pragnie ataku.Jego własne nerwy były zszarpane przez ciągłe obcowanie ze strachem.„Niech tylko wyjdą- mówił sobie w duchu.- Niech tylko się pokażą, tak żebyśmy mogli zobaczyć żywych ludzi, a nie zjawy!”Ale dżungla nawet nie drgnęła.Wydawało się, że czeka, obserwując ich.Niewidoczne oczy wpatrywały się w obóz.Wroga dżungla zdawała się napierać wraz z rosnącym upałem.Bruce przeszedł na południowy kraniec obozu, starając się poruszać swobodnie.Uśmiechnął się do sierżanta Jacque'a, kucnął obok i spojrzał spod ciężarówki na pozostałości mostu.- Niedługo przywiozą materiały- powiedział.- A naprawa nie zajmie nam dużo czasu.Jacque nie odpowiedział od razu.Jego wysokie, inteligentne czoło przecinała głęboka bruzda, a twarz lśniła od potu.- To czekanie, kapitanie.To ono wywołuje skurcze w żołądku- powiedział po chwili.- Wkrótce przywiozą materiał- powtórzył Bruce.„Jeśli ten jest zdenerwowany, to pozostali muszą być przerażeni”.Bruce spojrzał na twarz mężczyzny siedzącego obok Jacque'a: była stężała ze strachu.„Jeśli zaatakują teraz, Bóg wie co się stanie”.Afrykańczyk może zamyślić się na śmierć- po prostu położy się i umrze.Zbliżają się powoli do tego stadium; jeśli teraz nastąpi atak to albo wpadną w szał, albo zwiną się w kłębek i będą wyć ze strachu.Tego nigdy się nie da przewidzieć.Bądź szczery, Bruce, ty również nie jesteś spokojny, prawda? Nie, to przez to cholerne oczekiwanie”.Nagle z przeciwległego brzegu polany dobiegł ich wysoki, dziki i nieludzko wściekły krzyk.Bruce poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła.Obrócił się błyskawicznie w kierunku głosu.Przez sekundę wydawało mu się, ze cały obóz kurczy się pod wpływem tego niesamowitego dźwięku.Znów rozległ się krzyk podobny do świstu bata.W jednej chwili utonął w huku wystrzałów.Naraz Bruce roześmiał się.Odrzucił głowę do tyłu i śmiał się, pozwalając ujść przerażeniu.Inni również zaczęli się śmiać.Ci, którzy jeszcze przed chwilą strzelali, uśmiechali się teraz z zażenowaniem, zmieniając magazynki.Nie po raz pierwszy w swoim życiu Bruce przestraszył się, słysząc krzyk żółtego dzioborożca.Ale teraz był w stanie określić ten śmiech; była to forma łagodnej histerii.- Co, miałeś ochotę na parę piórek do kapelusza?- zapytał ktoś głośno, wywołując salwę śmiechu w całym obozie.Napięcie opadło.Ludzie zaczęli żartować i przekomarzać się.Bruce podniósł się i opanował śmiech.„Nic się nie stało- pomyślał.- Za cenę pięćdziesięciu kul kupiliśmy spokój na jakąś godzinę.Niezły interes”.Podszedł do Shermaine.Dziewczyna również się śmiała.- Co z działem zaopatrzenia?- uśmiechnął się do niej.- Jakie cudo sztuki kulinarnej będzie dzisiaj na obiad?- Wołowina z puszki.- A cebula?- Cebula się skończyła.Tylko wołowina.Bruce przestał się uśmiechać.- Ile puszek zostało?- zapytał.- Jedna skrzynka.Wystarczy jeszcze na jutrzejszy obiad.„Naprawa mostu pochłonie co najmniej dwa dni.Potem czeka nas jeszcze dzień drogi”- pomyślał Bruce.- No cóż- rzekł.- Kiedy dojedziemy do domu, będziemy wszyscy mieli wilcze apetyty.Od dzisiaj zmniejszamy racje o połowę.Zajmij się tym, Shermaine.Był tak zaabsorbowany tym nieoczekiwanym problemem, że nie zwrócił uwagi na niewyraźny warkot dochodzący spoza obozu.- Kapitanie!- krzyknął Jacque.- Słyszy pan? Bruce pochylił głowę i wsłuchał się uważnie.- Ciężarówki!- powiedział z ulgą.W całym obozie rozległy się natychmiast podniecone głosy.Bezczynne czekanie skończyło się.Ruffy i Wally wjechali z rykiem silników na polanę.Pojazdy były tak załadowane drewnem i arkuszami blachy wystającymi spod plandek, że zawieszenie uginało się niebezpiecznie.Ruffy wychylił się z kabiny pierwszej ciężarówki i krzyknął:- Dobry, szefie! Gdzie mamy to zrzucić?- Przy moście.Zaczekaj chwilę, dołączę do ciebie.- Wyśliznął się z obozu i podbiegł do ciężarówki Ruffy'ego.Przebiegając przez otwarty teren, czuł mrowienie na plecach.Z ulgą zatrzasnął za sobą drzwi kabiny.- Nie uśmiecha mi się dostać strzałą w plecy- powiedział
[ Pobierz całość w formacie PDF ]