[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie mamy czasu do stracenia.Wszyscy wiemy, że zwią­zane z tym jest pewne ryzyko, ale taka jest natura naszego przedsię­wzięcia.Chcę usłyszeć waszą decyzję.Próbujemy czy nie? Kto jest za? Kto idzie ze mną?Par słuchał wydłużającej się ciszy.Coll i Morgan siedzieli nieruchomo jak posągi na ławie po obu jego stronach.Stasas i Drutt, po i których można było oczekiwać, że przemówią jako pierwsi, mieli oczy wbite w podłogę.Damson patrzyła na Padishara, który z kolei patrzył na nią.Par od razu zdał sobie sprawę, że nikt nic nie powie, gdyż wszyscy czekają na niego.Zaskoczył samego siebie.Nawet nie musiał się zastanawiać.Po­wiedział po prostu:- Ja pójdę.- Oszalałeś? - syknął mu do ucha Coll.Uwagę Padishara skupili przez chwilę na sobie Stasas i Drutt, którzy oświadczali, że oni również pójdą.- Par, to była dla nas szansa, żeby się wycofać!Par pochylił się w jego stronę.- On to robi dla mnie, nie rozumiesz? Przecież to ja chcę odnaleźć Miecz! Nie mogę pozwolić, by Padishar brał na siebie całe ryzyko! Muszę iść!Coll bezradnie pokręcił głową.Morgan, mrugając do Para ponad jego ramieniem, również opowiedział się za pójściem.Coll po prostu bez słowa uniósł dłoń i skinął głową.Pozostawała jeszcze Damson.Padishar wyczekująco utkwił w niej przenikliwe spojrzenie.Nagle Parowi przyszło do głowy, że Padishar wcale nie musiał pytać, kto zechce z nim pójść; mógł im to po prostu nakazać.Być może, pytając, wystawiał ich również na próbę.Zdrajca wciąż znajdował się na wolności.Wprawdzie Padishar powiedział mu wcześniej, iż nie sądzi, żeby to było któreś z nich - ale może chciał się upewnić.- Będę na was czekała w parku - powiedziała Damson Rhee i wszyscy spojrzeli na nią zdumieni.Zdawała się tego nie dostrze­gać.- Musiałabym przebrać się za mężczyznę, żeby z wami wejść.To zwiększyłoby tylko ryzyko, na jakie będziecie narażeni, i po co? Nie mielibyście ze mnie żadnego pożytku.Jeśli pojawią się jakieś trudności, bardziej się wam przydam na zewnątrz.Padishar uśmiechnął się rozbrajająco.- Twoje rozumowanie jest jak zawsze słuszne, Damson.Bę­dziesz czekała w parku.Parowi wydało się, że zgodził się odrobinę za szybko.Z gładkiej, szarej powierzchni jeziora tryskały gejzery i o skórę Walkera Boha jak kryształki lodu uderzały krople wody.- Powiedz mi, po co tutaj przybywasz, Mroczny Stryju - sze­pnął cień Allanona.Walker czuł, jak chłód wypala się w nim, trawiony żarem jego determinacji.- Nie muszę ci nic mówić - odparł.- Nie jesteś Allanonem.Jesteś tylko Grimpondem.Oblicze Allanona zafalowało i rozpłynęło się w półmroku, a jego miejsce zajęła twarz samego Walkera.Grimpond wydał z siebie głu­chy śmiech.- Jestem tobą, Walkerze Bohu.Nikim więcej i nikim mniej.Rozpoznajesz siebie?Jego twarz uległa szeregowi następujących szybko po sobie trans­formacji: Walker jako dziecko, jako chłopiec, jako młodzieniec, jako mężczyzna.Obrazy pojawiały się i znikały tak prędko, że Walker ledwie mógł za nimi nadążyć.Było coś przerażającego w obserwo­waniu tak szybko przemijających faz własnego życia.Zmusił się do zachowania spokoju.- Czy będziesz ze mną rozmawiał, Grimpondzie? - zapytał.- Czy będziesz rozmawiał z samym sobą? - brzmiała odpowiedź.Walker głęboko zaczerpnął powietrza.- Tak.Ale w jakim celu miałbym to robić? Nie mam o czym rozmawiać z samym sobą.Wiem już wszystko, co mógłbym sobie powiedzieć.- Tak samo jak ja, Walkerze.Tak samo jak ja.Grimpond zaczął się kurczyć, aż stał się tej samej wielkości co Walker.Zachował jego twarz, szydząc z niego jej widokiem, ukazując przebłyski starości, która kiedyś nią zawładnie, nadając jej wyraz rezygnacji, by ukazać daremność jego życia.- Wiem, po co do mnie przyszedłeś - rzekł nagle Grimponnd.- Znam twoje najtajniejsze myśli, małe sekrety, które wolałbyś kryć nawet przed sobą.Nie musisz prowadzić ze sobą gier, Walkerze Bahu.Z pewnością mi w tym dorównujesz i nie mam ochoty znowu się z tobą zmagać.Przyszedłeś, żeby zapytać, dokąd musisz się udać, by odnaleźć Czarny Kamień Elfów.Dobrze więc.Powiem ci to.Walker natychmiast nabrał nieufności do ducha.Grimpond nigdy nie czynił ustępstw bez ukrytego motywu.W odpowiedzi bez słowa skinął głową.- Jakże smutny się wydajesz, Walkerze - rzekł niemal czule duch.- Żadnego zadowolenia z mojej uległości, żadnej radości, że dostaniesz to, czego chcesz? Czyżby tak trudno było ci przyznać że wyzbyłeś się dumy i wiary w siebie, że porzuciłeś swe wzniosłe zasady i dałeś się jednak pozyskać dla sprawy druidów? Walker zesztywniał mimo woli.- Jesteś w błędzie, Grimpondzie.Nic jeszcze nie zostało postanowione.- Ależ tak, Mroczny Stryju! Wszystko zostało postanowione! Nie miej co do tego złudzeń.Twoje życie rozsnuwa się przed moimi oczami jak prosta i nie załamująca się linia, twe lata jawią mi się jako skończona liczba, a ich bieg jest przesądzony.Zostałeś schwytany w potrzask słów druida.Dziedzictwo pozostawione przez niego Brin Ohmsford staje się twoim własnym, czy tego chcesz, czy nie.Jesteś usidlony!- Powiedz mi wiec o Czarnym Kamieniu Elfów - spróbował Walker.- Wszystko w swoim czasie.Musisz być cierpliwy.Słowa przebrzmiały wśród ciszy.Grimpond poruszył się za spo­wijającą go zasłoną pary.Światło dzienne cofnęło się przed ciemno­ścią, szarość zmieniła się w czerń.Księżyc i gwiazdy przesłaniała gęsta mgła.Jednakże w miejscu, gdzie stał Walker, jarzyło się światło, luminescencja dobywająca się z wód, nad którymi unosił się Grim­pond, mętny i wątły blask tlący się ponuro wśród nocy.- Tyle wysiłku włożonego w ucieczkę od druidów - rzekł ci­cho Grimpond.- Co za głupota! - Twarz Walkera rozpłynęła się i zastąpiła ją twarz jego ojca, który powiedział: - Pamiętaj, Walkerze, że jesteśmy nosicielami dziedzictwa Allanona.Na łożu śmierci powierzył je Brin Ohmsford, aby było przekazywane z pokolenia na pokolenie do czasu, aż będzie potrzebne, kiedyś w odległej przyszło­ści.- Oblicze jego ojca spojrzało na niego gniewnie.- Może teraz?Ponad nim pojawiły się obrazy unoszące się w powietrzu jak gobeliny rozpięte na krosnach, przetkane materią mgły.Ukazywały się jeden po drugim, mieniące się barwami, mające głębię prawdzi­wego życia.Walker cofnął się zaskoczony.Zobaczył wśród obrazów siebie, z gniewem i nieustępliwością na twarzy, stojącego na chmurach ponad skulonymi postaciami Para i Wren oraz innych członków małej gro­madki, którzy zgromadzili się w Hadeshornie, aby się spotkać z du­chem Allanona.W ciemności rozległ się grzmot i niebo rozdarła błyskawica.Głos Walkera był sykiem wśród huku i blasku.Słowa były jego własne, jakby wypowiadane z głębi jego pamięci.„Wolał­bym odrąbać sobie rękę, niż doczekać powrotu druidów!” Jednocześ­nie uniósł ramię, pokazując, że istotnie brakuje mu ręki.Obraz zbladł, po czym ponownie nabrał ostrości.Znowu ujrzał siebie, tym razem na wysokim, pustym grzbiecie górskim, z którego roztaczał się bezkresny widok.Cały świat rozpościerał się przed nim: kraje i ich plemiona, stworzenia wodne i lądowe, życie wszystkich istot, jakie kiedykolwiek chodziły po ziemi.Wiatr targał jego czar­nymi szatami i gwizdał złowrogo w jego uszach.Obok niego stała dziewczyna.Była jednocześnie kobietą i dzieckiem, magiczną istotą, stworzeniem nieziemskiej urody.Zdumiała go siła jej spojrzenia, bez­dennych czarnych oczu, od których nie mógł oderwać wzroku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl