[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Otworzył szeroko oczy i wcisnął mocniej hełm, zaciągającrzemyk jedną ręką.- Zwiadowcy! Formować szyk! Jedziemy domostu!Jhardina i Ghelel otoczył pierścień jezdzców.Zwiadowcy pomknęliprzodem.Markiz dał sygnał do ruszenia naprzód i kolumna pomknęłacwałem w nieprzeniknioną ciemność.Nie spotkali nikogo, choć przy drodze, gdzie spały grupy wę-drowców, widzieli pełgające słabo ogniska.Bliżej Idrynu z mrokuwypadły psy, warcząc na wierzchowce.Przed czarnymi wylotamijaskiń paliły się ognie.Twarz Ghelel odrętwiała od zimna, jej za-ciśnięte na wodzach dłonie zmieniły się w znieczulone szpony.Nim dojechali do mostu, z ciemności wynurzyli się wracającyzwiadowcy.- Na moście są uzbrojeni ludzie.- Niech ich Kaptur wali w dupę! - wybuchnął markiz.- Wybacz,rotmistrzu - mruknął, pochylając się ku Ghelel.- Możecie ichzidentyfikować? - zapytał zwiadowców.- Nie, markizie.Nie noszą żadnych barw.- To oni - stwierdziła Ghelel.Chciało jej się śmiać.To dziwne,jeszcze niedawno nie wierzyła w istnienie Gwardii, a teraz była pewna,że mają ją przed sobą.Przypomniała sobie historie z dzieciństwa,romantyczną, lecz zarazem tragiczną postać diuka, a potem księcia,K'azza. Powinniśmy do nich pojechać.Negocjować z nimi. Negocjować? powtórzył poirytowany markiz. A co tu jestdo negocjowania? Prawo przejazdu na południe, oczywiście. Dlaczego, w imię Fanderay, mieliby je nam przyznać? A dlaczego mieliby tego nie zrobić, markizie? Przyglądał się jejprzez dłuższą chwilę, przechylając głowę.Wreszcie uniósł rękę na znak zgody. Proszę bardzo, rotmistrzu.Pojedziemy porozmawiać z tyminajemnikami.Przyznaję, że sam jestem zaciekawiony.Zabrali ze sobą czteroosobową straż i ruszyli powoli ku mostowi,unosząc wysoko pochodnie.Zobaczyli cztery sylwetki, blokująceprzejście.W miejscu, gdzie wyłożony kamiennymi płytami traktprzechodził w granit mostu, po obu stronach drogi paliły się zatkniętena tyczkach pochodnie.Czworo ludzi stało daleko od światła.-Ani kroku dalej! - zawołał ktoś po taliańsku, gdy markiz i Ghelelwjechali w migotliwe światło.-Kim jesteście? Jak śmiecie blokować tę drogę? - zapytał Jhardin.-To szlak pielgrzymek, otwarty dla wszystkich. Dla pielgrzymów nadal jest otwarty - odparł mężczyzna.-Jak napątników, jesteście niezle uzbrojeni. Podjedzcie bliżej - zażądała Ghelel. Porozmawiamy o wa-runkach przejazdu.W plamę światła wyszli wysoki mężczyzna oraz bardzo niska,szeroka w barach kobieta.Oboje mieli na głowach hełmy przykryteciemną tkaniną zawiązaną pod brodą, oraz grube, ciemne opończe,narzucone na poczerniane kolcze płaszcze sięgające do kolan.Ręceskryli w pancernych rękawicach.Mężczyzna miał tarczę na plecach imiecz u pasa, a nad szeroką szarfą kobiety sterczały rękojeści dwóchkrzywych szabel. Przedstawcie się zażądał markiz. Jesteście żołnierzamiregularnej armii czy zwykłymi bandytami?-To dyskusyjne rozróżnienie - zauważyła kobieta, unosząc ciemnebrwi. Właściwie to jedynie kwestia skali poparł ją mężczyzna. Albo powodzenia dodała Ghelel.Oboje spojrzeli na nią z zaskoczeniem.- Cześć - rzekł mężczyzna.- Jestem Cole, a to jest Chuda.- Rotmistrz Alil i markiz Jhardin ze Straży Pogranicznej.Oczy Ghelel przyzwyczajały się powoli do ciemności i dziewczynawidziała już, że tkanina spowijająca hełmy, a także same żupany, mabarwę ciemnej, niemal wpadającej w czerń, czarnej czerwieni.- Witajcie - rzekł mężczyzna.- Fakt, że nie spróbowaliście szarżywaszą konnicą, świadczy, że wiecie już, kim jesteśmy.Gratuluję wamwywiadu.Staraliśmy się nie przyciągać zbytnio uwagi.- Zburzyliście pół Unty! - warknął markiz.- Puściliście z dymemcałe Cawn!Mężczyzna uśmiechnął się, odsłaniając ostre zęby.-Jak jużmówiłem, staraliśmy się nie przyciągać zbytnio uwagi.Ghelel pochyliła się, krzyżując ręce na wysokim łęku siodła.- Cole, oficjalnie prosimy cię o pozwolenie przejścia na południe,do naszego oddziału.Mężczyzna pokłonił się.- Zgoda, rotmistrzu.Wszyscy, hmm, regularni żołnierze, którzychcą się wycofać na południe, mogą to zrobić.Ale na północ nieprzepuścimy nikogo.Zawiadomcie o tym towarzyszy, jeśli łaska.Markiz przeszył go pełnym niesmaku spojrzeniem.- Spodziewacie się potoku dezercji, tak?- W najbliższej przyszłości, krótko mówiąc.tak.Markiz skinął głową i wysłał jednego ze swych ludzi z powrotem zwiadomością.- Pewnie powinniśmy wam jeszcze podziękować? Cole i Chudausunęli się na bok.- My tylko wykonujemy swoją robotę.Rzut znalazła Stora na szczycie muru Ronda Wewnętrznego.Patrzył na północ, wspierając podbródek na dłoniach.Taliańscyżołnierze próbowali strzelać do niego, i do innych ludzi pełniącychstraż na murze, spod osłony wieży w dolnym murze RondaZewnętrznego.- Zbierzcie te bełty - rozkazał Storo swym ludziom.Rzut podeszłado niego, kryjąc się za blanką.- Co tu robisz? zapytała.- Staram się być użyteczny.- Naszpikują cię!- To ryzyko zawodowe celów pozorowanych.- Znowu jesteś w złym humorze.Storo ponownie wsparł podbródek na rękach.- Jak się czujesz?Rzut mimo woli potarła bok.- Dziękuję, już lepiej.- Podziękuj Liss.Gdzie właściwie się podziała?- Patrzy na wschód.Nie chce przestać nawet na chwilę.Storozmarszczył brwi.Uniósł głowę.Bełt odbił się rykoszetemod blanki obok niego.W powietrze buchnęły obłoczki pyłu.- Wiemy, że ona nadejdzie.To tylko kwestia czasu.- Nie, nie o to chodzi.Powiedziała, że widzi coś innego.Białąplamę, której nie powinno tam być.- Białą plamę, hę? Mamy poważniejsze zmartwienia. Zatoczyłręką krąg, wskazując szeroki łuk obozów, wylewających się pozaRondo Zewnętrzne.- Mogę teraz oficjalnie przyznać, że mająwystarczająco wielu ludzi.- To dlaczego nie atakują?- Zrobią to.Najpózniej za kilka dni.Przypuszczam, że ruszą doszturmu na cały północny mur kurtynowy, z użyciem drabin.- Pięści?Jeden ze stojących na murze żołnierzy wyciągnął rękę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]