[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jakieś obce twarzez przylepioną etykietką - jest interes do zrobienia.Kiedywięc moja przyjaciółka jest zajęta parzeniem kawy, jasiadam na jej miejscu za biurkiem i otwieram po koleiszuflady.Wieje z nich kurzem, pełne są papierów - wspomnień po niegdysiejszych imprezach, spotkaniach, dyskusjach.Ktoś puka do drzwi.- Broń palna piętro wyżej -mówi nie odwracając głowy Magdalena.*Paweł był niewielki, chudy, z pokazną łysiną i nie byłow nim żadnego szczegółu, który można by podziwiać.Nawet wzrok miał starannie schowany za okularami.Apoza tym nie należał do tego typu mężczyzn, którymkobiety zaglądają w oczy.Nie Henryka w każdym razie.Ona traktowała go jak stary, domowy ciuch, nie bardzonadający się do wyjścia, niezbędny jednak w zimowy,chłodny dzień.W pozostałe - słoneczne, ta część garderobystawała się zbyteczna i wegetowała niewidzialna gdzieśza oparciem starego fotela czy też zalegając dno szafy.Biada jednak, kiedy Henryka, wracając ze swoich eskapad, nie zastawała jej na właściwym miejscu.Robiła sięwtedy kolosalna wręcz awantura.Stary sweter czy szal,urastał do miary rzeczy niezbędnej i koniecznej.Tak też się miała sprawa z Pawłem - zaniedbanycałymi tygodniami, musiał być na miejscu i pod ręką.Ibyło zle, jeśli zapodział się gdzieś w czytelni, czy w ogonku.Trzeba wspomnieć w tym miejscu, że cichą namiętnością62Pawła było spędzanie długich godzin w bibliotece, którejkojąca cisza, jakieś uporządkowane milczenie i zdyscyplinowana atmosfera poprawiały mu samopoczucie.Była toinstytucja bezpłatna, co było również niebagatelną sprawą.Bowiem Henryka nie pozostawiała mu zbyt wielkiejswobody finansowej, co rzecz jasna hamowało znacznierozwój jakichkolwiek zainteresowań.Paweł wzdychałprzeglądając stare roczniki, wchłaniał z nich, oprócz kurzu, zapach tamtych czasów, zdarzeń, przypominał młodość i wiek męski.Potem, już w domu - o ile akurat niemusiał gotować obiadu - idąc na fali tych wspomnieńprzeglądał nieliczne, ocalałe fotografie.I wzdychał.Ot,chociażby to zdjęcie, gdzie go dekorują.Albo tamto -pochód pierwszomajowy, on na trybunie w otoczeniu towarzyszy.Swoją drogą jaki był z niego kawał chłopa! Atamto - czyn partyjny.Sadzili wtedy jakieś drzewka, apotem była niezła popijawa.Wzdycha Paweł, a zupa przypala się w garnku.No, niechby teraz Henryka weszła dodomu.Na jej wspomnienie kurczy się starszy pan w sobie.Chociaż nie powinien narzekać, gdyż w jego przypadkuśmiało można powiedzieć - sam sobie zgotował taki los.Skusiło go wielkie ciało Henryki i jej domniemane pieniądze.On, szeregowy działacz z niewielką emeryturką, wdowiec.Dzieci porozjeżdżały się po świecie.Myślał, że uściele sobie wygodne gniazdko przy tej energicznej kobiecie.Nie przypuszczał tylko, że to wielkie ciało okaże się dlańza wielkie, że go przytłoczy, zmiażdży i w końcu podetnieskrzydła.A pieniądze? Cóż, pewnie były, ale nie dla niego.Wszystko bowiem, co zarobiła Henryka, dostawał ten jej nieudacznik synalek.Chuchro, wiecznie niedomyte, wiecznie głodne i jak przypuszczał Paweł - konspirujące.Kątemoka widział czasami jakieś gazetki, ulotki.Fuj! Pawełskrzywił się z obrzydzenia.Wyhodowaliśmy żmije nawłasnym łonie - myśli o synalku i jemu podobnych.Potempostękując wstaje i idzie do kuchni.Cholera! Zupa się63przypaliła.Nieszczęście gotowe, zwłaszcza, że w drzwiachwejściowych chrobocze klucz.- Cóż to za smród - piekli sięHenryka, zirytowana i zmęczona.Wchodzi z impetem dopokoju i rzuca torebkę na fotel, zdejmuje z ulgą pantoflez obolałych nóg - co za rozkosz! Ale za chwilę oblewa jąfala irytacji - przecież tylko miał odgrzać zrobioną przeznią wczoraj zupę.- Co za niezguła, co za dureń - wymyślapod nosem - i po co mi to było na stare lata? Wyobrażałasobie, że będzie jej podporą i prawą ręką w interesie,wyglądał przecież na obrotnego.A jak się chwalił znajomościami! Opowiadał chętnie, ileż to on różnych sprawludziom pomógł załatwić.Może zbyt chętnie.Już to powinno dać jej do myślenia.Ale cóż, dała się Henrykaomamić, wpadła w misternie utkaną sieć pochlebstw.Ugrzęzła w słodkich słówkach.Uśmiechnęła się do siebiezgryzliwie, że jednak nie do końca.Szybko zorientowałasię w realnych możliwościach Pawła i zawiodła się srodze.- Trzydaniowych obiadków nie będzie - oznajmiła któregośdnia krótko.Jest kobietą interesu i ma swoją pracę.Tymsamym dała do zrozumienia, że miesiąc miodowy uległzakończeniu i nastanie szara rzeczywistość.Paweł ażwzdrygnął się na wspomnienie.Ciepła, duża kobieta ztalentem kulinarnym przestała istnieć, wizja przytulnegogniazdka uległa zniszczeniu.Od tej chwili pozostała władcza jejmość, która całymi dniami przebywała poza domem, a która wkraczając wieczorową porą w pielesze,gromkim głosem domagała się obiadu.Krociowe zyski,jakie przynosił tak zwany interes, też omijały Pawła.Część z nich topiła w tym nieudaczniku, a część w jakichśinwestycjach, o których nie zamierzała go informować.Cojasno i dobitnie dała kiedyś do zrozumienia.- Tak otorozwiewają się wszelkie iluzje - pomyśleli oboje patrzącna siebie.On - widząc jak siedzi rozwalona w fotelu z tymswoim ironicznym grymasem na ustach.Ona - widząc jakszura filcowymi kapciami, wnosząc do pokoju drugie danie, bo pierwsze - fujara - przypalił.Siedzą naprzeciwko64siebie, każde otoczone wrogimi myślami jak chmurą.Onaduma, ile ją ten fajtłapa kosztuje; ten darmozjad, któryniczego nie umie załatwić, nie licząc, ile nerwów jej zszarpał.On ubolewa po raz któryś z kolei, że porzucił samotnyżywot na rzecz trzydaniowych obiadów, a raczej ich wizji.Oboje patrzą na siebie z żalem i złością.*24 grudzień.Wigilia.Tego dnia nawet moi podopieczni w zakładzie poprawczym, gdzie mam godziny, są mniej uciążliwi niż zwykle.Myśli ich są zaprzątnięte przygotowywaną przez kucharki wieczerzą wigilijną, której zapowiedz w postaci smakowitych zapachów snuje się po wypastowanych korytarzach.Robimy z pielęgniarką szybki obchód po oddziałach.Nikt na szczęście nie zgłaszał większych dolegliwości.%7ładnych "połyków" i samookaleczeń.Raport tego dniajest krótki.Izba chorych świeci pustkami.Cały personel,oprócz oczywiście tych, którzy mają dyżur, chce jak najszybciej znalezć się w domu.Na dworze jest niesamowiciezimno.Na szczęście nadjeżdża autobus.W centrum złapiętaksówkę.Niestety, na postoju jest sporo ludzi.Nagle napoczątku kolejki pojawia się nie wiadomo skąd mocnopodpity jegomość i bełkocze w naszym kierunku, że właśnie spieszy się do domu na Wigilię.Ponieważ jest wotoczeniu jeszcze kilku kolegów w takim samym stanie -nikt nie ośmiela się zaprotestować.Ustawiają się bezczelnie na początku i całe towarzystwo chwiejąc się na nogachzaczyna głośno opowiadać sobie szczegóły z ostatniej libacji, przeplatając je głośnymi przekleństwami.Ludziemamroczą coś do siebie, ale cicho.Jestem głodna i zziębnięta.Chce mi się płakać z bezsilnej złości, a w duszyzalegają uczucia dalekie od wzniosłych.65*Maria pisze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]