[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jaś miał ospę tej zimy, 3ózia przechodziłatyfus, Wacio szkarlatynę, tamten z wyłażącymi z dziur w barchanowych niezapominajkachkolanami - krup, to maleńkie chore na żołądek, zapalenie płuc, febrę, kaszel, malarię, jakieś ognipióry , angielskie choroby, winka, emetyki, oleje, proszki, kataplazmy, bańki.- o, laBoga!W wąskiej, wilgotnej i podobnej do paki izbie leżały wszędzie mniejsze lub większe sienniki,na poobdzieranej brutalnie sofce, na zsuniętych kuferkach i krzesełkach kołdry z wytarganąwatą, poduszki i poduszeczki, wisiały i leżały ubrania dziecięce najdziwaczniejszych faso-nów, suszyła się na sznurku mokra bielizna - i panował szpitalno-familijny zapach domowegoogniska.Wchodziłem tam czasami, siadałem na kuferku i słuchałem opowiadań pani Ignacowej, liczącpo swojemu minuty i sekundy.Opowiadała mi, że najstarszy, dziewięcioletni Staś jest bardzodobrze przez miejscowego profesora przygotowany do egzaminu, że zda na pewno do klasypierwszej, że nawet Boruch Kwiat podjął się po wielkich targach przerobić ufarbowany już nagranatowo.stary surdut syberynowy na mundur, że już pewien poczciwy mieszczanin, stolarz,robi łóżko malowane na wyprawę Stasia za darmo - tylko.stancja.Jakże straszliwie dzwięczał w jej ustach ten wyraz, jak boleśnie mdlały te szklane, tępo my-ślące oczy!.Staś ów chodził między czeredą młodszego rodzeństwa w swych fantastycznie powykrzywia-nych butach i kurtce z wystrzępionymi łokciami, mruczał coś bez przerwy pod nosem, trzy-mając przed oczami jakąś gramatykę, a dla rozrywki i w sekrecie przed matką, dawał temulub owemu byka w ucho lub stawał i najobojętniej dłubał w nosie.- Staś, ucz się! Staś, ucz się! Staś, ucz się! - powtarzała machinalnie, zasłyszawszy, że mru-czenie zacichło.Jeszcze pamiętam ten głos ostry, krzykliwy, będący wyrazem biednej, znikomej nadziei.44.Zdziwiłem się bardzo, gdy wszedłszy pewnego razu do biura nie usłyszałem za przepierze-niem żadnego głosu.Pan Ignacy siedział przy stoliku z głową bezwładnie leżącą na rękach.Nie od razu usłyszał moje powitanie, a gdy podniósł wreszcie głowę i obejrzał się na mnieprzez ramię - poznałem, że go spotkało jakieś wielkie nieszczęście.- Panie, co panu jest? - mówiłem pochylając się nad nim.- A nic.- odpowiedział niedbale.- Gdzież żona?- A diabli ją tam wiedzą, gdzie jest.Uciekła.- Jak to uciekła?- No, uciekła i basta.Daj mi pan pokój.- Z gachem uciekła?- Nie z żadnym gachem.- A dzieci? Gdzie dzieci?Podniósł się leniwo po tym pytaniu, podszedł do okna i stał tam przez chwilę.Ramiona jegokurczowo dzwigały się do góry, jakby się przeciągał.Potem odwrócił się do mnie, spojrzałwzrokiem zabitym, jak patrzy lis zaszczuty, z odstrzelonymi nogami, gdy go dopędzają ogary- zbliżył się i zaczął mówić cicho, zeskrobując paznokciem krople zastygłej na stole stearyny.- Widzi pan, ja.I umilkł uśmiechnąwszy się głupio.Zajrzałem mu w oczy, w same białka.- A!.- wyszeptałem, zrozumiawszy.Staliśmy obok siebie długo, w milczeniu.Kilka razy spoglądał na mnie ze strasznym smut-kiem, z niewymowną zazdrością, jaką czuć musi człowiek skazany niewinnie na śmierć, gdyidzie między tłumami, które go nienawidzą, i nie dostrzega ani na jednej twarzy wyrazuwspółczucia.Widziałem, jak pragnie śmierci, jak nie ma w mózgu ani jednej myśli, a jeślitam pracują jakie, to sprawiając wrażenie garści tłuczonego szkła.- Chłopiec miał iść do szkół - zaczął mówić głosem ochrypłym i zdławionym - nie mogłem.nie poważyłem się na kradzież; na owinięcie palca nie skrzywdziłem nikogo, uczciwymczłowiek.A wreszcie, za czymże się miałem rozpadać, kto na mnie wejrzał? Na moją nę-dzę?.Niespodziewanie zaczął mówić szybko, coraz głośniej, drepcząc na jednym miejscu:- Przyjechałem nad ranem, wywołałem żonę i mówię jej od razu - tak i tak.Tu stała, gdziepan teraz - to, mówię panu, pary, suka, z gęby nie puściła, tylko mię ręką pomacała za ramię,popatrzała, pokiwała głową i poszła do izby.Zajrzę ja przez szparę: widzę - stoi przy okniejak wiecha, beczy po cichuteńku, po swojemu, łza łzę pobija, a żeby słowo - nic! Zaraz po-znałem, że zle.Przysiadłem tu na kuferku i dosiedziałem do białego dnia.Rano wyleciałem na świat, bo mię tu coś aż dusić zaczęło od tej cichości; szedłem drogą chy-ba ze dwie wiorsty.Rosa była, chłód.Położyłem się pod lasem: leżę, a w głowie to tak, jakbykowal bił młotem w kowadło.Nieraz to mię tak ściskało, jakby we mnie jakiś człowiekwrzeszczał.Przeleżałem tam ze cztery, z pięć godzin; przyszedłem, bo godziny biurowe nad-chodziły - słyszę: w stancji cicho.Zajrzałem za drzwi i zacząłem dygotać: nie ma nic.Wszystko panu pozostawiła, jednego gałgana nie wzięła, zagarnęła dzieci i poszła.- Dokądże?- Wypadłem bez czapki, lecę, ludzi się pytam.- Szosą, powiadają, widzieli, jak szła.Ulecia-łem z jakie pół mili: nie ma! Dopiero zda mi się spojrzeć na bok - idą boczną drogą, cały ta-bor.Kazię niesie na plecach, to najmniejsze na ręce, a resztę I zagania, zagania.Wołać nie mogłem, bo mię w gardle ścisnęło, z sił opadłem.Jak mię zobaczyła, wzięła z dro-gi kamień jak bochenek chleba i szła do mnie.Tom się jej u nóg włóczył, po trzewikach ca-45łował, w poprzek drogi kładł - na nic! Z nią nie poradzi: nożami ją pokraj - nie i nie! - Jak tedzieci zaczęły płakać.Nagle odepchnął mię, skoczył we drzwi do izby i runął tam na łóżko.Gdym wszedł za nim,widziałem, jak wbił głowę w poduszkę i zaczął ją targać jak pies zębami.Rozległ się płaczdziki, okrutny, jakiś zwierzęcy.Odszedłem; wynalazłszy list panny Zofii zabrałem go i nie wiem kiedy znalazłem się na sio-dle.Nie śmiałem i nie mogłem rozerwać koperty.A jednak - jakże niezmiernie czułem sięszczęśliwym tą odrobiną faryzeusza, która jest w sercu.Tylko ani szelest wiatru, gdy koń pę-dził cwałem, ani list, który przyciskałem do serca, nie mogły mi wygnać z oczu obrazu tejznędzniałej kobiety idącej w świat bezmierny.46ZmierzchMiędzy grube pnie kilku świerków, co sterczą samotnie na skraju poręby, plamiącej mnó-stwem czarnych pniaków zgniłozielony upłaz wzgórza, zsuwało się słońce pławiąc się w mie-dzianym blasku, podobnym do przejrzystego kurzu, nieruchomą warstwą nawisłego nad dale-ką widownią.Odblaski jego lśniły jeszcze na krawędziach chmur, wyzłacając je i zabarwiającszkarłatem, wrzynały się między fałdy szarych kłębów i szkliły na wodach.W bruzdach ściernisk i podorywek jesiennych, na sapowatych niwkach i świeżych karczowi-skach, gdzie stały smugi wody po niedawnej nawałnicy, mieniły się rude plamy jak kawałkiszyb przepalonych.Na szare, przyklepane skiby padał uciążliwy dla oczu, zwodniczy cieńfioletowy, piaszczyste wydmy żółkły zielska na przykopach, krzaki na miedzach miały jakieśnie swoje, chwilowe barwy.W głębokiej kotlinie, otoczonej ze wschodu, północy i południa podkową wzgórz obdartych zlasu, płynęła struga rozlewając się w zatoki, bagna, płanie i szyje, powstająca tam właśnie zezródlisk zaskórnych.Dokoła wody na torfiastym kożuchu rosły gąszcze trzcin, wysmukłesity, tataraki i kępy niskiej rokiciny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]