[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Strzel no, panna, wałachom z bicza nad zadami, pełznie ta twoja fura niby smark po ścianie!- Jako żywo - dodał drugi kaleka, drapiąc się w widoczny spod odwiniętej nogawki kikut połyskliwą tkankąblizny.- Dojadło już to pustkowie! Za karczmą zatążyłem, albowiem zaprawdę powiadam wam, napiłbymsię piwa.Nie można razniej jechać?- Można - Lucienne odwróciła się na kozle.- Ale jak się na grudzie oje albo piasta złomi, to niedzielę albo idwie nie piwo, jeno deszczówkę i sok brzozowy pili będziecie, podwody czekając.Sami nie ujdziecie, a jawas przecie na plecy nie wezmę.- Iście żal - wyszczerzył zęby Derkacz.- Bo mnie po nocach się śni, że mię na się bierzesz.Plecowo, toznaczy się: od tylca.Ja tak lubię.A ty, panna?- Ty kapcanie kulawy! - wrzasnęła Lucienne.- Ty capie śmierdzący! Ty.Urwała, widząc, jak twarze wszystkich siedzących na wozie inwalidów pokrywają się nagle śmiertelną,trupią bladością.- Matko - załkał któryś.- A tak niedaleczko było do domu.- Przepadlim - powiedział Derkacz cicho i całkiem bez emocji.Po prostu stwierdzając fakt.A mówili, przemknęło przez głowę Jarre, że już nie ma Wiewiórek.%7łe już ich wszystkich zabili.%7łe już, jaksię wyrazili, rozwiązana została kwestia elfia.Było sześciu konnych.Ale po uważniejszym spojrzeniu okazało się, że sześć było koni, a konnych ośmiu.Dwa wierzchowce niosły po parze jezdzców.Wszystkie stąpały sztywno i arytmicznie, nisko spuszczając193łby.Wyglądały marnie.Lucienne westchnęła głośno.Elfy zbliżyły się.Wyglądały jeszcze marniej niż konie.Nic nie zostało z ich dumy, z ich wypracowanej, wyniosłej, charyzmatycznej inności.Odzienie, zazwyczajnawet u gerylasów z komand eleganckie i piękne, było trudne, podarte, pokryte plamami.Włosy, ich duma ichluba, były zmierzwione, sfilcowane lepkim brudem i zakrzepłą krwią.Ich wielkie oczy, zwykle pysznepozbawione jakiegokolwiek wyrazu, były teraz otchłaniami paniki i rozpaczy.Nic nie zostało z ich inności.Zmierć, przerażenie, głód i poniewierka sprawiły, że stali się zwykli.Bardzozwykli.Przestali nawet budzić strach.Przez chwilę Jarre sądził, że miną ich, że po prostu przetną trakt i znikną w lesie po drugiej stronie, niezaszczycając wozu i jego pasażerów nawet spojrzeniem.%7łe pozostanie po nich tylko ten zupełnie nieelfi,brzydki, paskudny zapach, zapach, który Jarre znał aż nadto dobrze z lazaretów - zapach nędzy, moczu,brudu i jątrzących się ran.Mijali ich, nie patrząc.Nie wszyscy.Elfka o ciemnych, długich, zlepionych skrzepłą krwią włosach zatrzymała konia tuż przy wozie.Siedziała wsiodle niezgrabnie przechylona, chroniąc rękę na przesiąkniętym temblaku, wokół którego brzęczały ikłębiły się muchy.- Toruviel - powiedział, odwracając się, jeden z elfów.- En'ca digne, luned.Lucienne momentalnie zorientowała się, zrozumiała, w czym rzecz.Pojęła, na co elfka patrzy.Wieśniaczka,od dziecka obyta była z czającym się za węgłem chałupy sinym i spuchłym upiorem, widmem głodu.Zareagowała więc instynktownie i bezbłędnie.Wyciągnęła w stronę elfki chleb.- En'ca digne, Toruviel - powtórzył elf.On jeden z całego komanda miał na podartym rękawie zakurzonejkurtki srebrne błyskawice brygady "Vrihedd".Inwalidzi na wozie, do tej chwili skamieniali i zastygli w bezruchu, drgnęli nagle, jakby ożywienimagicznym zaklęciem.W ich dłoniach, które wyciągnęli w stronę elfów, znalazły się, jak wyczarowane,ćwiartki chleba, gomółeczki sera, kawałki słoniny i kiełbasy.A elfy po raz pierwszy od tysiąca lat, wyciągnęły ręce w stronę ludzi.A Lucienne i Jarre byli pierwszymi ludzmi, którzy widzieli, jak elfka płacze.Jak krztusi się szlochem, nawetnie próbując ocierać płynących po brudnej twarzy łez.Zadających kłam twierdzeniu, jakoby elfy w ogóle niemiały gruczołów łzowych.- En'ca.digne - powtórzył łamiącym się głosem elf z błyskawicami na rękawie.A potem wyciągnął rękę i wziął chleb od Derkacza.- Dziękuję ci - powiedział chrapliwie, z wysiłkiem dopasowując język i wargi do obcego języka.- Dziękujęci, człowieku.Po jakimś czasie, zauważywszy, że już po wszystkim, Lucienne cmoknęła na konie, trzepnęła lejcami.Wózskrzypiał i turkotał.Wszyscy milczeli
[ Pobierz całość w formacie PDF ]