[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cokolwiek Savarone zrobił, będzie to jego ostatnie posunięcie.Jeśli ojciec był aż tak bardzo zaangażowany politycznie, to niech sobie jedzie głosić swoje posłannictwo gdzie indziej.Choćby do Ameryki.Kierując swoją hispano-suizę na drogę wyjazdową z Yarese pokręcił powoli głową w poczuciu porażki.Co też mu przyszło do głowy? Savarone to.Sayarone.Głowa rodu Fontini-Cristich.Bez względu na wszystkie talenty i uzdolenienia syna, syn to nie padrone.“Jedź drogą przez stajnie".O co mu mogło chodzić? Droga przez stajnie zaczynała się u północnego krańca posiadłości, pięć kilometrów za wschodnią bramą.Jednak pojedzie tamtędy; ojciec musiał mieć jakiś powód, by wydać mu to polecenie.Z pewnością równie absurdalny, jak te bezsensowne zabawy, w jakie się wdawał, bez względu jednak na to, wymagał okazania synowskiego posłuszeństwa, przynajmniej na zewnątrz.Jeszcze raz postanowił, że będzie bardzo stanowczy wobec ojca.Co takiego wydarzyło się w Zurychu?Minął główną bramę przy szosie z Yarese i przejechał jeszcze pięć kilometrów do skrzyżowania z drogą na zachód.Skręcił w lewo i po dalszych trzech kilometrach dotarł do północnej bramy Campo di Fiori.Skręciwszy w lewo raz jeszcze, znalazł się na terenie majątku.Stajnie stały jakiś kilometr od bramy; prowadziła do nich zwykła, nie utwardzona droga.Łatwiej było pokonać ją konno, bo też z tej właśnie drogi korzystali jeźdźcy wyprawiający się na przejażdżkę ścieżkami i polami ciągnącymi się na północ i zachód od lasu w centrum Campo di Fiori.Lasu rosnącego za wielkim domem, przeciętego na dwie części szerokim strumieniem spływającym z północnych gór.W smugach reflektorów ujrzał sylwetkę starego Guido Barziniego, wymachującego rękami, żeby się zatrzymał.Pokręcony reumatyzmem Barzini był niezwykłą postacią — nieodłącznym elementem Campo di Fiori, człowiekiem, który całe życie poświęcił służbie rodzinie.— Szybko, panie Vittorio! — zawołał Barzini do wnętrza samochodu przez opuszczoną szybę.— Niech pan zostawi auto tutaj.Nie ma już ani chwili.— Na co?— Padrone rozmawiał ze mną niecałe pięć minut temu.Powiedział, że jeśli teraz pan przyjedzie, to przed przyjściem do domu ma pan zadzwonić do niego przez telefon ze stajni.Jest już prawie pół godziny po wyznaczonym czasie.Vittorio spojrzał na zegar na tablicy rozdzielczej.Było dwadzieścia osiem po dziesiątej.— Co tu się dzieje?— Szybciej, proszę! Faszyści!— Jacy znowu faszyści?— Padrone wszystko panu powie.Fontini-Cristi wysiadł z samochodu i ruszył za Barzinim wyłożoną płaskimi kamieniami ścieżką do przedsionka stajen.Był to magazynek uprzęży; wokół mnóstwa plakietek i wstążek, dowodu wyższości barw stajni Fontini-Cristi, na ścianach wisiały równiutko rozwieszone wędzidła i uździennice, kantary i strzemiona.Wisiał tam także telefon łączący stajnie z wielkim domem.— Co się dzieje, ojcze? Czy nie wiesz przypadkiem, co to za człowiek dzownił do mnie na Ballagio?— Basta! — ryknął przez telefon Savarone.— Będą tu lada chwila.Niemiecka grupa szturmowa.— Niemiecka?!— Tak.Rzym spodziewa się zastać tutaj zebranie partigiani.Oczywiście nic takiego nie zastanie.Zakłócą tylko rodziny obiad.Pamiętaj! Od dawna miałeś wziąć dzisiaj udział w rodzinnym obiedzie.Interesy zatrzymały cię nieco dłużej w Mediolanie.— Ale co Niemcy mają do Rzymu?— Wyjaśnię ci to później.Teraz zapamiętaj tylko.Nagle Vittorio usłyszał w słuchawce telefonu pisk opon i ryk potężnych motorów.Od wschodniej bramy nadjeżdżała ku domowi pełnym pędem kolumna pojazdów.— Ojcze! — zawołał na cały głos Vittorio.— Czy to ma cokolwiek wspólnego z twoim wyjazdem do Zurychu?W słuchawce zaległo milczenie.W końcu Savarone powiedział: — To możliwe.Musisz pozostać tam, gdzie jesteś.— Co się stało? Co się stało w Zurychu?— Nie w Zurychu.W Champoluc.— Co takiego?— Później.Muszę wracać do pozostałych.Nie ruszaj się stamtąd! Nie pokazuj się! Porozmawiamy, kiedy odjadą.Vittorio usłyszał stuknięcie słuchawki o widełki.Odwrócił się do Barziniego.Stary stajenny grzebał w szufladach niskiej komody pełnych zdekompletowanych munsztuków i wędzideł; znalazł to, czego szukał — rewolwer i lornetkę.Wyciągnął je z szuflady i wręczył Vittorio.— Chodźmy! — powiedział, a w jego starych oczach rozpaliła się iskierka gniewu.— Popatrzymy sobie.Już padrone da im nauczkę.Pobiegli drogą ku domowi i otaczającym go z obu stron ogrodom.Kiedy rozbitą kopytami ziemię zastąpiły kamienne płyty, skręcili w lewo i wspięli się od tyłu na skarpę, która spadała w stronę kolistego podjazdu.W tym miejscu panowały zupełne ciemności.Cały teren pod nimi zalewało jasne światło.Drogą od wschodniej bramy podjechały pełnym pędem trzy samochody, długie, czarne, potężne maszyny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]